Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Nie dociera to do księdza? Kościół uznaje możliwość istnienia podobnych nam istot na innych planetach, jezuici też są za tym, to i ksiądz może. Nawet papież wierzy, że na innych światach jest życie.
- Naprawdę? Wierzy? - spytał starzec, mrugając w zdumieniu zaczerwienionymi oczami.
Joze minął go, wchodząc do domu wdowy Korenc, której nigdzie nie było widać. Złożył wciąż nieprzytomnego obcego na swoim łóżku. Ksiądz zatrzymał się w progu, przesuwając w palcach różaniec, wyraźnie niepewny swego. Joze stanął nad łóżkiem, zaciskając i rozwierając dłonie, podobnie niezdecydowany. Co robić? Istota była ranna, może umierająca, coś zrobić trzeba. Ale co?
Nagle rozległo się z oddali zawodzenie samochodowego silnika. Joze przywitał odgłos niemal jak zbawienie. Przybywał lekarz. Samochód zatrzymał się przed domem, trzasnęły drzwiczki, ale nikt się nie pojawił.
Joze czekał w napięciu domyślając się, że tubylcy dopadli doktora i opowiadają mu swoje. Minęła minuta i już zamierzał wyjść na zewnątrz, ale zatrzymał się przed stojącym wciąż w drzwiach księdzem. Co ich zatrzymywało?
Okno jego pokoju wychodziło na podwórko i nie widział z niego uliczki od frontu. Nagle dał się słyszeć szept wdowy:
- To tam, prosto.
Do środka weszli dwaj mężczyźni, trochę zakurzeni po dłuższej jeździe. Jeden z nich był bez wątpienia lekarzem - niski, pulchny, z mocno podniszczoną czarną torbą i łysiną ociekającą potem. Obok szedł ktoś wysoki i ogorzały, ubrany jak rybak; to musiał być Petar, niegdysiejszy partyzant.
To on podszedł pierwszy do łóżka. Doktor stał wciąż w drzwiach, zaciskając dłonie na torbie i mrugając nieprzytomnie.
- Co to jest? - spytał Petar i pochylił się, opierając dłonie na kolanach, by przyjrzeć się przez szybkę zawartości hełmu. - Cokolwiek tu mamy, brzydkie to jak cholera.
- Nie wiem, co to. Pochodzi zapewne z innej planety. Teraz proszę się odsunąć i zrobić miejsce doktorowi. - Joze skinął na staruszka, który podszedł niechętnie. - To pan jest doktorem Bratosem? Jestem Kukovic, profesor fizyki nuklearnej z uniwersytetu w Lublanie. - Pomyślał, że dodanie sobie prestiżu tytułami naukowymi skłoni lekarza do współpracy.
- Tak, witam pana, miło mi poznać, to naprawdę zaszczyt dla mnie. Ale nie rozumiem, czego pan ode mnie chce? - Mówiąc to trząsł się nieco, i Joze zrozumiał, że lekarz naprawdę jest wiekowy, na pewno po osiemdziesiątce, może jeszcze starszy... Trzeba zachować cierpliwość.
- To jest obca istota... Kimkolwiek by była, jest ranna i nieprzytomna. Musimy zrobić co się da, by ocalić jej życie.
- Ale co my możemy? To coś zakute jest w pancerz, który pełen jest jakiegoś płynu. Leczę ludzi, nie znam się na zwierzętach ani na takich istotach.
- Ja też się na tym nie znam, doktorze. Nikt na całej Ziemi się na tym nie zna. Ale musimy spróbować. Trzeba zdjąć mu kombinezon i zobaczyć, jak możemy mu pomóc.
- To niemożliwe! Wtedy ten płyn wycieknie.
- Oczywiście, dlatego zachowamy ostrożność. Będziemy musieli ustalić co to za płyn, zdobyć go więcej i napełnić wannę w sąsiednim pokoju. Obejrzałem już kombinezon. Hełm chyba da się zdjąć. Jeśli poluzuję klamry, będziemy mogli wziąć próbkę płynu.
Doktor Bratos stał przez kilka bezcennych chwil w milczeniu, poruszając tylko bezgłośnie wargami.
- Pewnie tak, ale w co złapiemy tę próbkę? To bardzo trudne i zupełnie niezgodne z praktyką i przepisami...
- Mniejsza o to, w co złapiemy próbkę - warknął Joze, niemal tracąc cierpliwość. Odwrócił się do Petara, który stał obok w milczeniu, paląc schowanego w dłoni papierosa. - Pomoże pan? Proszę przynieść z kuchni jakiś głęboki talerz czy coś innego...
Petar skinął tylko głową i wyszedł. Dały się słyszeć jakieś przytłumione narzekania wdowy, ale zaraz wrócił z jej najlepszym rondlem.
- Będzie dobry - powiedział Joze, unosząc głowę obcego. - Teraz proszę wsunąć go pod spód.
Gdy garnek znalazł się już na miejscu, odpiął jedną z klamer. Pomiędzy hełmem a kryzą kombinezonu widniała cienka na włos szczelina, ale nic się z niej nie sączyło. Dopiero gdy ruszył drugi zacisk, ze środka trysnął pod ciśnieniem strumień przezroczystej cieczy. Zanim udało się ponownie zapiąć klamry, garnuszek był napełniony do połowy. Joze znów uniósł głowę obcego, a Petar bez mówienia mu, co ma robić, wysunął naczynie.
- Gorące - powiedział. Joze dotknął rondla.
- Ciepłe tylko, nie gorące. Około stu dwudziestu stopni Fahrenheita. Ciepły ocean na gorącej planecie.
- Ale... czy to woda? - wyjąkał doktor Bratos.
- Pewnie tak. Myślę, że to pan powinien sprawdzić. Słodka czy morska?
- Nie jestem chemikiem... Skąd mogę wiedzieć...? To takie skomplikowane...
Petar roześmiał się i wziął z nocnego stolika szklankę Jozego.
- To akurat łatwo jest sprawdzić - mruknął i zanurzył ją w rondelku. Uniósł potem, na wpół napełnioną, powąchał zawartość, wziął łyk do ust i spróbował. - Smakuje jak zwykła woda morska, ma jednak gorzki posmak.
Joze wziął od niego szklankę.