Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Odnalazłem szczęśliwie to miejsce, z którego podsłuchałem poprzednią rozmowę. Zanim
zdążyłem . się schylić, usłyszałem głos dowódcy. Przecisnąłem się pomiędzy korzeniami i
ujrzałem wszystkich stakemanów. Stali w pełnym uzbrojeniu gotowi do drogi. Kapitan coś im
prawił.
– GdybyÅ›my znaleźli choć najmniejszy trop, należaÅ‚oby przypuszczać, że jeden z tych
dwóch myśliwców był tutaj, żeby nas podsłuchać. Ale gdzie się podział mój pistolet? Może
zgubiłem go podczas jazdy dziś rano i nie zauważyłem tego, odkładając pas. Hoblyn, czy wi-
działeś rzeczywiście wszystkich czterech, siedzących razem?
59
– Wszystkich czterech! ByÅ‚o trzech biaÅ‚ych i jeden czarny, a obok pasÅ‚y siÄ™ ich konie, z
których jeden nie miał ogona i wyglądał jak kozioł bez rogów.
– To stara klacz Sans-eara, sÅ‚awna jak on sam. OczywiÅ›cie nie dostrzegli ciebie?
– Nie. PodjechaÅ‚em z Wiliamsem tylko na takÄ… odlegÅ‚ość, na jakÄ… pozwalaÅ‚ wzglÄ…d na na-
sze bezpieczeństwo, i podczołgałem się potem po ziemi, dopóki nie zobaczyłem dobrze
wszystkiego.
Uczeń Florimonta był więc na tyle rozsądny, że wysłał patrol w naszą stronę, na szczęście
dopiero wówczas, gdy byłem już z powrotem razem z przyjaciółmi.
– W takim razie wszystko dobrze pójdzie! Ty, Wiliams, jesteÅ› znużony, wiÄ™c zostaniesz
tutaj, a ty, Hoblyn, obejmiesz wartę przy drodze. Reszta naprzód za mną!
Przy świetle niezbyt jasno płonącego ognia zobaczyłem, jak otwarto wyjście. Dziewiętna-
stu ludzi opuściło kryjówkę, a dwaj wymienieni zostali. Jeszcze nie wszyscy zniknęli na
ścieżce, kiedy znalazłem się znów obok Sama.
– Jak tam, Charley? Zdaje mi siÄ™, że wÅ‚aÅ›nie teraz wyruszajÄ…!
– Tak. Dwóch zostaje – jeden jako warta na drodze, a Wiliams w samej kryjówce. Wiliams
nie jest uzbrojony, ale wartownik ma strzelbę w ręku. Teraz nie zaczniemy jeszcze, bo mogą
wrócić, gdyby się okazało, że coś zapomnieli. Ale przygotujmy się tymczasem. Chodź, Samie!
Wy dwaj zaczekajcie tutaj, dopóki was nie zawołamy lub nie przyjdziemy po was!
Po tym zarządzeniu podeszliśmy aż do drogi. Tam staliśmy z dziesięć minut, zanim się
ukazał wartownik, który najwyraźniej nie obawiał się ani trochę o swoje bezpieczeństwo. Nie
przeszło i pół kwadransa, kiedy się do nas zbliżył. Teraz można już było być pewnym, że nikt
nie wróci, przeto nie należało już zwlekać.
PrzycisnÄ…Å‚em siÄ™ z jednej, a Sam z drugiej strony do krzaka. W chwili gdy wartownik zna-
lazł się pomiędzy nami, Sam pochwycił go za gardło. Ja zaś oderwałem od jego bluzy dużą
szmatę, zwinąłem ją w kłąb i wcisnąłem mu między zęby. Następnie własnym jego lassem
skrępowaliśmy mu ręce i nogi i w tym stanie przywiązaliśmy go do krzaka.
– Teraz dalej!
Podeszliśmy do wejścia, gdzie odsunąłem trochę na bok gałęzie dzikiego chmielu. Wiliams
siedział przy ogniu i piekł kawałek mięsa. Był zwrócony do mnie plecami, wskutek czego
mogłem się do niego zbliżyć niepostrzeżenie.
– Trzymajcie wyżej miÄ™so, master Wiliams, bo przypalicie! – odezwaÅ‚em siÄ™ nagle.
Stakeman odwrócił się, a gdy mnie poznał, zamarł na swoim miejscu.
– Dobry wieczór! Omal że nie zapomniaÅ‚em przywitać siÄ™ z wami, a dżentelmenom wa-
szego pokroju należy się nie byle jaka grzeczność.
– Old... Old... Shat... Shatterhand! – wyjÄ…kaÅ‚ wytrzeszczajÄ…c na mnie oczy. – Czego tu
chcecie?
– ChciaÅ‚em odnieść kapitanowi pistolet, który dzisiaj zabraÅ‚em, kiedyÅ›cie mu opowiadali o
swojej przygodzie.
Wiliams skurczył jedną nogę, jak gdyby próbował się podnieść, i oglądnął się, chcąc się
przekonać, czy może dosięgnąć strzelby, przy nim bowiem leżał tylko nóż.
– Siedźcie spokojnie, master, bo za najmniejszy ruch zapÅ‚acicie życiem. Po pierwsze: mam
nabity pistolet waszego kapitana, a po wtóre: wystarczy wam spojrzeć ku wejściu, aby zoba-
czyć, że jest nas tu więcej!
Stakeman obrócił się i dostrzegł Sama, który mierzył do niego ze strzelby.
– Do pioruna... jestem zgubiony!
– Może jeszcze nie, jeÅ›li bÄ™dziecie posÅ‚uszni. Bernard, Bob, do mnie! Na ten okrzyk we-
zwani ukazali się w wejściu.
– Przy siodÅ‚ach wiszÄ… lassa, Bobie. Weź jedno i zwiąż tego czÅ‚owieka!
– Wszystkie piekÅ‚a! Å»ywcem mnie już drugi raz nie pochwycicie!
60
Z tymi słowy pchnął się Wiliams własnym nożem w serce i padł na ziemię.
– Boże, bÄ…dź miÅ‚oÅ›ciw jego duszy! – rzekÅ‚em.
– Na sumieniu tego Å‚otra ciąży może wiÄ™cej niż sto istnieÅ„ ludzkich – odezwaÅ‚ siÄ™ ponuro
Sans-ear. – Nigdy jeszcze nóż nie trafiÅ‚ wÅ‚aÅ›ciwiej, jak tym razem.
– Sam wymierzyÅ‚ sobie sprawiedliwość – odparÅ‚em. – Mamy szczęście, że nie potrzebuje-
my już tego czynić.
Następnie wysłałem Boba po Hoblyna, który też niebawem leżał przed nami na ziemi. Gdy
mu wyjęto z ust knebel, odetchnął głęboko i ciężko i pełen przerażenia utkwił wzrok w zwło-
kach towarzysza rozbojów.
– Zginiesz tak jak on, jeÅ›li nam nie udzielisz wyjaÅ›nieÅ„.
– Powiem wszystko! – przyrzekÅ‚ wylÄ™kÅ‚y rabuÅ›.
– Gdzie macie schowane zÅ‚oto?
– Jest zakopane za workami z mÄ…kÄ….
Pozdejmowaliśmy bawole skóry i zaczęliśmy badać łupy. Było tam mnóstwo wszystkiego,
co kiedykolwiek przewożono przez Estaccado. Broń wszelkiego rodzaju, proch, ołów, naboje,
lassa, siodła, worki, derki, kompletne stroje myśliwskie, sukna i perkale, ozdoby, fałszywe
korale i sznury pereł, noszone z upodobaniem przez Indianki, przeróżne drobne towary i na-
rzÄ™dzia oraz wiele puszek peÅ‚nych konserw miÄ™snych i wszelkich innych Å›rodków żywnoÅ›ci –
wszystko to nosiło na sobie ślady grabieży.
Bob rzucał dokoła siebie workami, jak gdyby to były kapciuchy z tytoniem. Marshall wy-

Podstrony