Całe tygodnie zabrało przygotowywanie pojazdu, mieszanie składników, robienie ładunków i rozmieszczanie ich. Od dawna więc nie dosypiali, a nic bardziej nie usypia człowieka, niż jazda zachodnią autostradą międzystanową. Pierwszą noc spędzili w „Shęridanie”, tuż przy granicy z Wyoming. Chociaż pierwszego dnia kierowania tym cholerstwem zajechali aż tak daleko, mało brakowało, a skończyłoby się katastrofą, zwłaszcza w Billings, gdzie rozchodziły się I-90 oraz I-94. Przypuszczali, że betoniarka jest równie zwrotna jak wieprz na lodzie, ale rzeczywistość okazała się gorsza od najgorszych wyobrażeń. Skończyło się na tym, że spali do ósmej rano.
Motel stanowił nocną przystań dla samochodów osobowych i wielkich szesnastokołowych ciężarówek. W jadalni, która serwowała sute śniadania, rozsiedli się twardzi mężczyźni o niezależnych duszach i kilka kobiet o podobnym usposobieniu. Nietrudno było zgadnąć, że nie obejdzie się bez porannej rozmowy.
— To musiały być te skurwiele w turbanach — ocenił brzuchaty kierowca z tatuażami na potężnych ramionach.
— Taaak? — z drugiego końca lady powiedział z powątpiewaniem w głosie Ernie Brown, chcący wyczuć, co o całej sprawie sądzą pokrewne dusze.
— A kto się inny porwie na dzieciaki? Skurwiele i tyle! Z tymi słowami szofer powrócił do placka jagodowego.
— O ile te z telewizji nie chrzanią, to wszystko załatwiło dwóch gliniarzy. Pięć strzałów między oczy! — zachwycił się kierowca cysterny z mlekiem.
— Ale najlepszy ten koleś, który tylko z pieprzonym pistoletem w ręku powstrzymał sześciu skurwysynów z karabinami. Położył trupem trzech, a może czterech. Tak, brachu, umiera prawdziwy amerykański gliniarz. — Głos zabrał mężczyzna prowadzący samochód z bydłem. — Zasłużył sobie na miejsce w Valhalli, bez dwóch zdań.
— Poczekaj, bracie, przecież to byli fedziowie — wtrącił się Holbrook, przeżuwając grzankę. — Co tam z nich za bohaterowie. To...
— Wsadź sobie w dupę taką gadkę, brachu — ostrzegł facet od cysterny. — Nie chcę niczego takiego słuchać. Tam było ze trzydzieści dzieciaków.
Włączył się inny kierowca.
— A ten czarny koleś, co przyładował im z M-16? Do cholery, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem w kawalerii. Jak bym go spotkał, podałbym mu grabę i postawił piwo.
— Byłeś w powietrznej? — z ożywieniem spytał kierowca ciężarówki z bydłem, odrywając się od śniadania.
— A jak, kompania Charlie, 1. pułk Siódmej Dywizji. Mleczarz odwrócił się, aby zademonstrować na rękawie wielką plakietkę 1. Dywizji Kawalerii Powietrznej.
— Kompania Delta, 2. pułk Siódmej Dywizji.
Mężczyzna wstał i podszedł, aby uścisnąć rękę faceta z kompanii Charlie. — Gdzie mieszkasz?
— W Seattle. Tam stoi moja bryka, ta z częściami do maszyn. Walę do St. Louis. Kawaleria powietrzna. Cholera, fajnie to raz jeszcze usłyszeć,
— Za każdym razem jak jadę tędy...
— Jasne. Paru naszych jest tutaj pochowanych w Little Big Horn. Jak mijam to miejsce, zawsze się za nich modlę.
Obaj znowu uścisnęli sobie ręce.
— Mike Fallon.
— Tim Yeager.
Obaj Ludzie z Gór nie zeszli do jadalni jedynie po to, aby się posilić. Chcieli się znaleźć wśród swoich. Facetów, którzy powinni myśleć jak oni. Fedziowie bohaterami? Co tu się, do cholery jasnej, dzieje?
— Tyle ci powiem, bracie, że kiedy tylko dowiedzą się, kto nakręcił tą sprawę, to Ryan będzie już wiedział, co z tym zrobić — powiedział przewoźnik części maszyn.
— Był w piechocie morskiej. To nie zasmarkany cywil. Jeden z naszych, swój chłop.
— Masz rację. Ktoś za to zapłaci i mam nadzieję, że jakieś chłopaki od nas będą kasjerami.
— Dobrze mówisz — odezwał się od kontuaru mleczarz.
— Fajnie. — Ernie Brown zsunął się ze stołka. — Czas się pokiwać na drodze.
Kierowcy obrzucili dwóch wychodzących zdawkowym spojrzeniem i powrócili do wymiany opinii.
* * *
— Jeśli do jutra nie poczujesz się lepiej, idziesz do doktora i basta! — powiedziała.