Skinął głową i nie rzuciwszy nawet okiem na list,
skoncentrował całą swoją uwagę na Yerwoerdzie, stojącym na mównicy.
– Przeczytaj to, tato! – szepnęła głośno Tara. – Proszę cię, przeczytaj!
W całym tym tłumie Shasa był jedynym człowiekiem, którego Yerwoerd swym
przemówieniem nie zahipnotyzował. Jego myśli płynęły pogmatwanym strumieniem, ścigały się i
mieszały ze sobą w bezsensownej gonitwie.
Moses Gama! To niewiarygodne, z jakim trudem wracały wspomnienia, nawet zważywszy te
wszystkie lata, które upłynęły, oraz zmiany, których w nich obu dokonał czas. Byli przecież
kiedyś dobrymi przyjaciółmi. Moses wywarł na Shasę ogromny wpływ w bardzo ważnym okresie
jego życia.
Później, znacznie później, Shasa zobaczył jego nazwisko na liście poszukiwanych
rewolucjonistów w trakcie zamieszek w pięćdziesiątym drugim roku. Podczas gdy inni –
Mandela, Sobukwe i cała reszta – stanęli przed sądem, Moses Gama zniknął, a jego aresztowanie
stało się sprawą najwyższej wagi. Był kryminalistą pozostającym wciąż na wolności i
niebezpiecznym buntownikiem.
Tara! Ta myśl go użądliła. Wybrała Gamę na swego szofera, a zważywszy jej polityczne
sympatie, musiała wiedzieć, z kim ma do czynienia. Nagle Shasa zdał sobie sprawę, że Tara,
potulnie wypierając się dawnych, lewicujących przyjaciół i przyjmując postawę ugodową, cały
czas oszukiwała. Nie zmieniła się wcale. Ten człowiek, Moses Gama, jest bardziej niebezpieczny
niż wszyscy jej starzy, nic nie znaczący znajomi razem wzięci. Shasa dał się nabrać. W
rzeczywistości musiała teraz skłaniać się jeszcze bardziej ku lewicy, przekraczając subtelną
granicę między legalną opozycją polityczną a mieszaniem się w afery kryminalne. Shasa już miał
wstać, ale w porę przypomniał sobie, gdzie jest. Yerwoerd mówił dalej.
– Potrzeba powszechnej sprawiedliwości nie oznacza, że tylko czarni mają otrzymywać
żywność i opiekę. Oznacza to również sprawiedliwość i opiekę dla białej ludności Afryki!
Shasa zerknął na galerię dla gości. Na miejscu Tary siedział ktoś inny. Gdzie ona jest?
Pewnie w jego biurze. Nagle zaczął kojarzyć fakty.
Moses Gama też tam jest. Shasa widział go na korytarzu, a Tricia powiedziała mu przecież:
„Tylko pani Courtney i jej szofer”. Moses Gama był w jego biurze. Ktoś przewiercił sufit i
umieścił tam przewody elektryczne. Nie zrobił tego Odendaal, ani nikt z obsługi. Nikt
upoważniony.
– Nie przybyliśmy do Afryki wczoraj. Nasi dziadowie pojawili się tu wcześniej niż pierwszy
czarny człowiek – ciągnął Yerwoerd. – Trzysta lat temu, kiedy nasi przodkowie osiedlili się na
tej ziemi, było tu dzikie pustkowie. Czarne plemiona znajdowały się wciąż jeszcze daleko na
północy, przemieszczając się wolno na południe. Kraj był nie zamieszkany, nasi dziadowie go
zajęli i zagospodarowali. Potem zbudowali tu miasta i kopalnie, przeprowadzili kolej. Czarni nie
byliby w stanie dokonać samodzielnie żadnej z tych rzeczy. Zasługujemy na miano Afrykanów
jeszcze bardziej niż oni, a nasze prawo do tej ziemi jest w równym stopniu naturalne i dane od
Boga, co ich.
Shasa słyszał te słowa, lecz ich sens do niego nie docierał. To Moses Gama, prawdopodobnie
w zmowie z Tarą, założył kable w jego biurze i... Nagle Shasa z trudem chwycił oddech. Ołtarz!
To Tara umieściła w biurze skrzynię, niczym konia trojańskiego.
Szalejąc z niepokoju odwrócił się całym ciałem w stronę galerii. Tym razem zobaczył Tarę.
Stała przyciśnięta do ściany i nawet z tej odległości widział, że jest blada i czymś zdenerwowana.
Patrzyła na coś lub kogoś znajdującego się po tej stronie sali, gdzie siedziała opozycja. Shasa
podążył za jej wzrokiem.
Blaine Malcomess słuchał przemówienia premiera obojętny na wszystko poza tym. Shasa
dostrzegł gońca wręczającego mu kartkę.
Spojrzał znów na galerię. Tara wciąż nie spuszczała oczu z ojca. Po tych wszystkich
spędzonych z nią latach z łatwością odczytywał wyraz jej twarzy, i nigdy przedtem nie widział jej
tak niespokojnej jak teraz nawet wtedy, gdy jedno z dzieci ciężko zachorowało.
Nagle twarz Tary rozjaśniła się, ukazał się na niej wyraz ulgi Shasa zerknął ponownie na
Blaine’a. Właśnie rozwinął otrzymaną kartkę i czytał. Nieoczekiwanie skoczył na równe nogi i
pośpieszył w kierunku głównego wyjścia.