Dominik ani drgnął. Poczucie katastrofalnej samotności przygniotło moją niedoświadczoną duszę. Przesunęła mi się. przed oczami wizja mych towarzyszy. Obliczyłem, że cała banda rojalistów musiała teraz być w Monte Carlo. Stanęli mi przed oczami wyraźni i bardzo drobni, o sztucznych głosach i sztywnej gestykulacji, niby orszak marionetek na scenie teatru-zabawki. Drgnąłem - co to jest? Tajemniczy, okrutny szept wydostał się z nieruchomego czarnego kaptura u mego boku:
- Il faut la tuer[7].
Usłyszałem to bardzo dobrze.
- Co ty mówisz, Dominiku? - zapytałem ledwie poruszając wargami.
A szept wewnątrz kaptura powtórzył tajemniczo:
- Trzeba ją zabić!
Serce zaczęło mi bić gwałtownie.
- Trzeba - wyjąkałem. - Ale jak?
- Kocha ją pan?
- Kochami.
- Więc musi pan i na to się zdobyć. Musi pan ją sam poprowadzić, a już ja w tym, że umrze prędko nie zostawiając po sobie nawet drzazgi.
- Potrafisz to zrobić? - szepnąłem. Urzekł mię ten czarny kaptur wychylony bez drgnienia za rufę i jakby obcujący bezbożnie z owym dawnym morzem muzyków, wygnańców, wojowników i handlarzy niewolnikami, morzem legend i grozy, na którym żeglarze odległej starożytności słyszeli, jak nieukojny cień starego wędrowca płacze głośno wśród mroku.
- Wiem tu o jednej skale - szepnął sekretnie wtajemniczony głos wewnątrz kaptura. - Ale… baczność! Trzeba to zrobić, zanim nasi ludzie spostrzegą, co zamierzamy. Komu można- teraz zaufać? Gdyby kto pociągnął nożem po przednich fałach, spadłby fokżagiel i w dwadzieścia minut byłby koniec naszej wolności. A najlepsi z naszych ludzi mogą się bać utonięcia. Mamy wprawdzie łódeczkę, ale w takiej historii nikt nie może być pewien, że ocaleje.
Głos zamilkł. Wyruszając z Barcelony holowaliśmy naszą łódeczkę, potem było już zbyt ryzykowne ją wciągać, więc zostawiliśmy ją na los szczęścia wśród fał u końca porządnie długiej liny. Zdawało się nam nieraz, że morze ją pochłonęło, lecz wkrótce ukazywała się znowu na fali, wciąż lekka i nieuszkodzona.
- Rozumiem - rzekłem po cichu. - Dobrze. Kiedy?
- Jeszcze nie teraz. Musimy zbliżyć się bardziej do brzegu - odpowiedział widmowym szeptem głos spod kaptura.
XLV
Postanowienie zapadło. Ośmieliłem się teraz odwrócić. Nasi ludzie siedzieli przycupnięci tam i sam na pokładzie; twarze ich, niespokojne i zgnębione, zwracały się wszystkie ku ścigającemu nas okrętowi. Pierwszy raz tego ranka spostrzegłem Cezara rozciągniętego blisko fokmasztu; zaciekawiło mnie, gdzie się chował dotychczas. Ale może i był tuż przy mnie przez cały ten czas. Zanadto nas pochłaniało śledzenie tego, co miało nastąpić, abyśmy mogli zwracać na siebie uwagę. Nikt nie tknął jedzenia tego ranka, ale ludzie przychodzili wciąż pić do beczki z wodą.
Zbiegłem na dół do kabiny. Miałem tam dziesięć tysięcy franków w złocie zamkniętych w schowku i, o ile mogłem przypuszczać, nikt na statku prócz Dominika nawet się tego nie domyślał. Kiedy znów wyszedłem na pokład, Dominik stał zwrócony ku brzegowi i wpatrywał się weń spod swego kaptura. Przylądek Creux zamykał widok przed nami. Na lewo rozległa zatoka, o wodzie dartej i miotanej przez wściekłe szkwały, wydawała się pełna dymu. Za rufą niebo wyglądało groźnie.
Zobaczywszy mię Dominik spytał natychmiast flegmatycznym głosem, co się stało. Podszedłem blisko do niego i siląc się na wygląd możliwie obojętny powiedziałem mu półgłosem, że zamek wyłamany, a pieniędzy nie ma ani śladu. Wczoraj wieczorem jeszcze tam były.
- A co pan chciał z nimi zrobić? - zapytał trzęsąc się cały.
- Naturalnie, że przywiązać je naokoło pasa - odrzekłem słysząc ze zdumieniem, że Dominik szczęka zębami.
- Przeklęte złoto! - mruknął. - Ciężar pieniędzy byłby może pana kosztował życie. - Wstrząsnął się. - Nie ma teraz czasu o tym mówić.
- Jestem gotów.
- Jeszcze nie. Czekam, żeby ten szkwał ustał - wymruczał. Przeszło kilka minut ciężkich jak ołów.
Szkwał minął wreszcie. Ścigający nas okręt, ogarnięty czymś w rodzaju mrocznej trąby powietrznej, znikł nam z oczu. „Tremolino” dygotał i pędził naprzód. Ląd przed dziobem znikł również; wyglądało to, jakbyśmy zostali sami na świecie składającym się z wody i wichru.
- Prenez la barre, monsieur - przerwał nagle ciszę Dominik surowym głosem. - Niech pan weźmie rumpel. - Nachylił kaptur do mego ucha. - Statek należy do pana. Własnymi rękami musi pan zadać cios. Ja… ja mam co innego do roboty. - Oddaj rumpel, signorino - rzekł głośno do człowieka u steru - a sam z innymi stań w pogotowiu, żeby na rozkaz podciągnąć łódkę do burty.