Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Proszę, a jak? - spytał pochlebiony. Przywykł widocznie do zbierania komplementów za swoje zdolności handlowe.
- Tak - ciągnąłem dalej. - Powinien się pan nazywać Smarkacz. Gwido Smarkacz!
Odskoczył jak oparzony.
- No, oczywiście - mruknął po chwili. - Dwóch na jednego.
- Jeżeli tylko o to chodzi, to jestem gotów wziąć pana sam na stronę.
- Dziękuję - rzekł lodowato Gwido. - Dziękuję pięknie. Po czym odwrócił się i wycofał z placu boju.
Krępy człowiek z zatroskaną twarzą stał dalej, jakby go to wszystko nic a nic nie obchodziło, i gapił się na auto.
- Nie powinniśmy kupować tej taksówki, Otto - rzekłem.
- To kupi ją ten bydlak z paskiem. Nic nie pomożemy temu biedakowi.
- To racja. Ale przyznasz, że w tej całej sprawie jest coś przykrego.
- Gdzie są dzisiaj sprawy, w których by nie tkwiło coś przykrego? Wierz mi, dla tego biedaka będzie lepiej, jeżeli my kupimy ten wóz. Dostanie może za niego trochę więcej. Obiecuję ci jednak, że jeżeli to bydlę z paskiem nie zacznie licytować, to ja się też nie odezwę.
Zjawił się wreszcie licytator. Spieszyło mu się bardzo, widocznie miał dużo roboty. Co dzień odbywało się mnóstwo licytacji. Z okrągłymi gestami aktora zaczął
licytować cały ten nędzny zbiór rupieci. Odznaczał się szubienicznym humorem i rzeczowością człowieka, który ma co dzień do czynienia z nędzą, ale nie przejmuje się jej widokiem.
Graty sprzedawano za grosze. Większość wykupiła zgraja handlarzy.
Podnosili tylko niedbale palce, gdy licytujący zapytywał ich wzrokiem, albo potrząsali przecząco głową. Ale czasem za oczyma licytatora biegło kilka innych spojrzeń: oczu udręczonej kobiety, które śledziły palce handlarzy jak wyrok boski, oczu pełnych nadziei i lęku. Do licytacji taksówki zgłosiło się trzech amatorów.
Pierwszy Gwido, który rzucił cenę trzysta marek. Była to haniebnie niska oferta.
Krępy człowiek zbliżył się do grupy licytujących. Wargi jego poruszały się bezgłośnie. Zdawało się, że chce licytować z innymi. Ale ręka jego opadła. Wycofał
się.
Następna oferta brzmiała czterysta marek. Gwido podbił do czterystu pięćdziesięciu. Nastąpiła przerwa. Licytator rozejrzał się wokoło:
- Nikt nie daje więcej? Po raz pierwszy... po raz drugi... Szofer stał z wybałuszonymi oczyma i pochyloną głową, jakby oczekując ciosu w kark.
- Tysiąc - zawołał Köster. - Spojrzałem na niego. - Warta jest trzy razy tyle -
mruknął. - Nie mogę patrzeć, jak tego biedaka mordują na zimno.
Gwido dawał nam rozpaczliwe znaki. Zapomniał już ze szczętem owego smarkacza, ponieważ szło o interes.
- Tysiąc sto - beknął i mrugnął pod naszym adresem od razu obiema powiekami. Gdyby miał jeszcze jedną z tyłu, i tą by na pewno zamrugał.
- Tysiąc pięćset - powiedział Köster.
Licytator wpadł w trans. Wymachiwał młotkiem jak kapelmistrz. To były już całkiem inne cyfry, aniżeli nędzne dwie albo dwie i pół marki jak przedtem!
- Tysiąc pięćset dziesięć - jęknął Gwido, a siódme poty uderzyły mu na czoło.
- Tysiąc osiemset - ciął Köster.
Gwido stuknął się palcem w czoło i ustąpił. Licytator aż podskakiwał.
Pomyślałem nagle o Pat.
- Tysiąc osiemset pięćdziesiąt - powiedziałem jakby bezwiednie.
Köster odwrócił zdumiony głowę.
- Te pięćdziesiąt dodam od siebie - rzuciłem szybko. - To tak na wszelki wypadek, przez ostrożność.
Köster skinął głową.
Licytator uderzył młotkiem w auto. Köster zapłacił żywą gotówką.
- To niesłychane! - rzekł Gwido, który nie mógł się ani rusz opanować, i podszedł do nas, jak gdyby nigdy nic. - Mogliśmy dostać pudło za tysiąc kawałków.
Trzeciego wykiwalibyśmy w mgnieniu oka.
- Szczęść Boże, kochanie! - skrzeknął jakiś blaszany głos za jego plecami.