- Do Kentucky, Texasu, Nowego Jorku, San Francisco i na Wyspy Hawajskie. A potem dalej przez Południową Amerykę. Przez Meksyk, Kanał Panamski, Buenos Aires. I wrócimy przez Rio de Janeiro do domu.
- Tak...
Spojrzała na mnie promiennym wzrokiem.
- Nie byłem tam nigdy - rzekłem. - Wtedy, pamiętasz... nakłamałem ci...
- Wiem.
- Wiesz?
- Ależ, Robby! Oczywiście, że wiem. Wiedziałam to od razu.
- Byłem wtedy trochę zwariowany. Niepewny, durny i oszalały. Dlatego nablagowałem.
- A dzisiaj?
- Tym bardziej. Widzisz przecież. - Wskazałem na parowiec w oknie wystawowym. - Niech to diabli, dlaczego człowiek nie może zabrać się tym pudłem!
Uśmiechnęła się i ujęła mnie pod ramię.
- Ach, kochanie, dlaczego nie jesteśmy bogaci? Wiedzielibyśmy, co zrobić z groszem! Tylu jest bogaczy, którzy nie potrafią wymyślić nic lepszego, jak chodzić całe życie do swoich biur czy banków.
- Dlatego właśnie są bogaci. Gdybyśmy my mieli forsę, na pewno długo by się nas nie trzymała.
- I ja tak myślę. Przepuścilibyśmy wszystko.
- A może z obawy, ażeby nie stracić pieniędzy, nic byśmy z nich nie mieli?
Być bogatym to dzisiaj zawód. I wcale nie najłatwiejszy.
- Biedni bogacze! Może lepiej, jeżeli wmówimy w siebie, że mieliśmy forsę i już ją straciliśmy. Ty właśnie przed tygodniem zbankrutowałeś i musiałeś sprzedać wszystko - nasz dom, moje klejnoty i twoje auta. Jak myślisz?
- To bardzo na czasie.
- No to chodź! - zaśmiała się. - Dwaj bankruci wrócą teraz do pokoju w pensjonacie i będą sobie opowiadać historyjki z dawnych, dobrych czasów.
- Doskonały pomysł.
Szliśmy dalej wolno ulicami. Coraz więcej świateł się zapalało, a gdy zbliżyliśmy się do cmentarza, ujrzeliśmy, jak po zielonym niebie przeciąga samolot z jasno oświetlonymi kabinami. Leciał samotny i piękny przez jasne, wysokie, samotne niebo, niby cudowny ptak tęsknoty ze starej bajki. Przystanęliśmy patrząc za nim, aż znikł za widnokręgiem.
Nie byliśmy jeszcze i pół godziny w domu, gdy rozległo się pukanie do drzwi mojego pokoju. Pomyślałem, że to znowu Hasse, i poszedłem otworzyć. Była to jednak tym razem pani Zalewska. Miała zafrasowaną i zalęknioną minę.
- Niech pan przyjdzie prędko - szepnęła.
- Cóż takiego się stało?
- Hasse.
Spojrzałem na nią pytająco. Wzruszyła ramionami.
- ZamknÄ…Å‚ siÄ™ w pokoju i nie odpowiada na pukanie.
- ChwileczkÄ™.
Wróciłem do pokoju i powiedziałem Pat, żeby się troszkę wyciągnęła, a ja muszę pogadać z Hassem.
- Doskonale, Robby. Znowu czuję zmęczenie.
Poszedłem za panią Zalewska korytarzem. Przed drzwiami Hassego stał
zebrany w komplecie prawie cały pensjonat: Erna Bönig w jaskrawym kimonie w chińskie smoki, z wichurą rudych włosów (przed dwoma tygodniami była jeszcze jasną blondynką), zbierający znaczki pocztowe radca skarbowy w bonżurce wojskowego kroju, blady i spokojny Orłow, który dopiero co wrócił z tańczącej herbatki, nerwowo pukający i ściszonym głosem wołający Hassego Jerzyk, a wreszcie Fryda, zezująca ze zdenerwowania, trwogi i ciekawości.
- Jak długo pukasz już, Jerzyku? - spytałem.
- Przeszło kwadrans - wyrwała się Fryda, czerwona jak piwonia. - A przecież jest na pewno u siebie, nie wychodził w ogóle z domu, nie wyjrzał od południa z pokoju, tylko słyszałem, że krząta się, a potem było już cicho... Klucz tkwi od wewnątrz w zamku - rzekł Jerzyk. - Przekręcony.
Spojrzałem na panią Zalewska.
- Musimy wypchnąć klucz z zamka i otworzyć pokój. Czy ma pani klucz
zapasowy?
- Zaraz przyniosę pęk kluczy - oświadczyła niespodziewanie usłużna Fryda. -
Może któryś się nada.
Kazałem sobie dać drut, naprostowałem klucz w zamku i wypchnąłem go z dziurki. Upadł z brzękiem po drugiej stronie drzwi. Fryda wrzasnęła i zasłoniła sobie twarz rękoma.