Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Serce mi waliło. Przykucnąłem w pozycji strzeleckiej. Trzecie dziecko bawiło się na podłodze pluszowym misiem.
– Niebieski Niedźwiadek – powiedziało do mnie.
Przytaknąłem szeptem i szybko wycofałem się do holu. Sampson otworzył kopniakiem następne drzwi. Druga sypialnia! Na planie była tylko jedna! Dostaliśmy rozkład nie tego mieszkania!
Nagle w holu pojawił się Mitchell Brand. Wlókł za sobą Theresę Lopez. Przyciskał jej do skroni lufę czterdziestki piątki. Ładna, ciemnoskóra kobieta trzęsła się z przerażenia. Oboje byli nadzy. Brand miał tylko złote łańcuchy na grubej szyi, nadgarstkach i lewej kostce.
– Rzuć broń, Brand! – zawołałem. – Wiesz, że stąd nie wyjdziesz. Chyba jesteś na tyle inteligentny? Rzuć broń!
– Z drogi! – wrzasnął. – Jestem na tyle inteligentny, żeby najpierw wpakować ci kulę w czoło!
Nie ruszyłem się z miejsca. Sampson i Powell zajęli stanowiska na prawo i lewo ode mnie.
– Bank First Union w Falls Church to twoja robota? – zapytałem. – Jeśli nie, nic ci nie grozi. Odłóż broń.
– To nie ja! – krzyknął. – Cały tydzień byłem w Nowym Jorku! Na ślubie siostry Theresy. Ktoś mnie w to wrabia!
Theresa Lopez zaczęła spazmatycznie łkać. Dzieci płakały i wołały ją. Detektywi i agenci FBI trzymali je w bezpiecznym miejscu.
– Był na weselu mojej siostry! – zawołała Lopez. Patrzyła błagalnie w moją stronę. – Ze mną!
– Mamusiu! Mamusiu! – płakały dzieci.
– Odłóż broń, Brand. Ubierz się. Musimy pogadać. Wierzę, że byłeś na weselu. Ale odłóż broń.
Czułem, że mam koszulę mokrą od potu. Jedno z dzieci znów kręciło się za Brandem i Lopez. Na linii ognia! Modliłem się, żebym nie musiał strzelać.
Brand wolno opuścił pistolet i pocałował Theresę w głowę.
– Przepraszam, kochanie – szepnął do niej.
Już wcześniej zacząłem myśleć, że to pomyłka. Czułem to. Kiedy opuścił broń, wiedziałem już na pewno. Może rzeczywiście ktoś go wrobił. Straciliśmy masę czasu i środków, żeby go zgarnąć. Od wielu dni szliśmy fałszywym tropem.
Poczułem na karku zimny oddech Supermózga.
Rozdział 71Wróciłem do domu bardzo późno. Nie podobało mi się mnóstwo rzeczy: to, że za dużo pracuję, rozstanie z Christine, aresztowanie Mitchella Branda.
Musiałem się odprężyć, więc siadłem do pianina. Grałem Gershwina i Cole’a Portera, dopóki oczy nie zaczęły mi się kleić. Wdrapałem się na górę. Zasnąłem, gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki.
Około siódmej trzydzieści zjadłem śniadanie z babcią i Damonem. Nadszedł wielki dzień dla naszej rodziny. Nawet nie wybierałem się do pracy. Miałem coś lepszego do roboty.
Wyszliśmy z domu o ósmej trzydzieści. Pojechaliśmy do szpitala po Jannie.
Czekała na nas w swojej sali, już spakowana. Miała na sobie dżinsy i T-shirt z napisem „Dbajmy o Ziemię”. Babcia przywiozła jej ubranie poprzedniego dnia. Ale oczywiście Jannie poinstruowała ją przedtem dokładnie, co ma przywieźć.
– Chodźmy, chodźmy – zaczęła nas ponaglać, chichocząc, ledwo weszliśmy. – Nie mogę się doczekać tej chwili, kiedy będę w domu. Szybko. Tu są moje rzeczy.
Wepchnęła Damonowi różową walizeczkę „Amerykański turysta”. Przewrócił oczami, ale wziął bagaż.
– Długo jeszcze będziesz wymagała takiego specjalnego traktowania? – zapytał.
– Do końca twojego życia – odpowiedziała bratu. – Może nawet dłużej.
Dała mu lekcję, jak mężczyźni powinni się zachowywać wobec kobiet.
Nagle się przestraszyła.
– Chyba mogę już stąd wyjść? Prawda?
Uśmiechnąłem się.
– Oczywiście. Tyle, że nie wyjść, a wyjechać. Takie są przepisy szpitalne.
Jannie straciła humor.
– Na wózku?! Wspaniałe wyjście, nie ma co.
Schyliłem się i podniosłem ją.
– Tak, na wózku. Ale teraz jesteś w ubraniu i pięknie wyglądasz, księżniczko.
Zatrzymaliśmy się przy dyżurce. Jannie pożegnała się i wyściskała z pielęgniarkami. Potem wreszcie wyszliśmy ze szpitala.
Była zdrowa. Testy usuniętego nowotworu wykazały, że należał do łagodnych. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem takiej ulgi. Jeśli kiedykolwiek w przeszłości zdarzyło się, bym zapomniał, ile Jannie dla mnie znaczy – w co bardzo wątpiłem, po tym wszystkim na pewno nie mogłoby się to powtórzyć. Jannie, Damon i malutki Alex byli dla mnie wszystkim.
Jazda do domu zajęła nam niecałe dziesięć minut. Jannie wierciła się w samochodzie jak mały piesek. Wychylała głowę przez okno, chłonęła widoki i wdychała zadymione, miejskie powietrze, które, jej zdaniem, było absolutnie cudowne.
Kiedy zaparkowałem samochód, wysiadła wolno, niemal z szacunkiem. Popatrzyła na nasz stary dom jak na katedrę Notre Dame. Obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni, obejrzała okolicę na Piątej ulicy i z aprobatą skinęła głową.
– Nie ma jak w domu – szepnęła w końcu. – Zupełnie jak w Czarnoksiężniku z krainy Oz.
Odwróciła się do mnie.
– Nawet zdjąłeś z drzewa latawiec z Batmanem i Robinem. Chwalmy Pana.
Uśmiechnąłem się szeroko i poczułem, że stało się ze mną coś dobrego. Wiedziałem, co: przestałem się bać, że ją stracę.
– Właściwie to babcia się tam wdrapała – odrzekłem.
Babcia zamachnęła się na mnie ze śmiechem.
– Przestań zmyślać.
Za progiem Jannie natychmiast złapała kotkę Rosie. Przytuliła ją do twarzy i kotka polizała jej policzek. Potem zatańczyły jak w dniu chrztu małego Aleksa.