Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Sprawdził oznaczenie w notesie — jak na razie wyglądało na to, że się zgadza. Jeśli
będzie szedł tym korytarzem do najbliższego rozgałęzienia i dalej w prawo, powinien
dojść do maszynowni, mijając po drodze windę. O ile naturalnie dobrze spisał oznacze-
nia.
161
Uśmiechnął się i pogwizdując ruszył pustym korytarzem, rozmyślając o awansach.
Ginger zaszła wyżej, ale nie zamieniłby się z nią, bo dzięki swemu dostał przydział do
obsady mostka. I widział, jak załatwili pirata — nigdy w życiu nie był tak podekscyto-
wany, mimo że pirat był taki malutki: miał ledwie jeden procent masy Wayfarera.
Lady Harrington przechwyciła go idealnie, a co ważniejsze, on tam wówczas był i wi-
dział to na własne oczy. Mógł sobie być ledwie malutkim trybikiem w maszynie, ale sta-
nowił jej część i był z tego dumny. Pewnie — Wayfarer to nie Bellerophon, ale nie miał
się czego wstydzić i...
Jego rozmyślania zostały gwałtownie przerwane. Pokład nagle podniósł się i grzmot-
nął go w twarz z zaskakująca siłą. Siła uderzenia pozbawiła go tchu, a w następnej chwi-
li coś brutalnie trafiło go w żebra. Odbił się od ściany i odruchowo chciał się zwinąć
w kulę, by chronić to, co najważniejsze, czyli brzuch i głowę, ale nie zdążył. Czyjeś kola-
no wylądowało na jego kręgosłupie, a dłoń złapała go za włosy. W następnym momen-
cie napastnik walnął jego twarzą o pokład. Złapał go za nadgarstek i w tym momencie
usłyszał obrzydliwie znajomy głos:
— Widzisz, gówniarzu: mówiłem, że wypadki się zdarzają!
Steilman odtrącił drugą jego dłoń i ponownie uderzył głową ofiary o pokład.
— Właśnie ci się przydarzył wypadek, gówniarzu — poinformował go z satysfakcją.
— Jak się tak lata po korytarzach, to się można potknąć o własne nogi i krzywdę se zro-
bić.
I doprowadził do kolejnego spotkania twarzy ofiary z pokładem. Aubrey poczuł
w ustach krew, ale strach dodał mu sił — szarpnął się tak gwałtownie, iż zdołał uwol-
nić z uścisku. Zatoczył się na ścianę, osłaniając głowę skrzyżowanymi przedramiona-
mi, i dobrze zrobił, bo sekundę później kopniak trafił go w ramię, posyłając na pokład.
Padając, zdołał desperacko wierzgnąć i trafił napastnika w piszczel. Sądząc po wyzwi-
skach, Steilmana musiało zaboleć.
— Czekaj, ty chuju! Już ja cię...
— Uspokój się! — odezwał się nowy głos.
Aubrey zdołał się zebrać na czworaki i mrugając gwałtownie oczami, spróbował zo-
gniskować wzrok. Udało mu się na tyle, by rozpoznać niskiego, krępego sanitariusza,
którego poznał przy pierwszym spotkaniu ze Steilmanem jeszcze na Vulcanic. Nazywał
się Tatsumi... Yashimo Tatsumi.
— Trzymaj się od tego z daleka, ćpunie! — warknął Steilman.
— Uspokój się do cholery! — powtórzył cicho i nieustępliwie Tatsumi. — Możesz ro-
bić co chcesz, ale Tschu tu idzie!
— Kurwa! — Steilman spojrzał odruchowo w głąb korytarza, którym przybył sanita-
riusz, i przeniósł wściekły wzrok na Aubreya. — Jeszcze z tobą nie skończyłem, ale i tak
nie spierdolisz, bo nie masz gdzie! A ty nic nie widziałeś i nic nie słyszałeś. Trzech lu-
dzi przysięgnie, że śpię, więc się nie wychylaj. Ta łajza potknęła się o własne nogi i obi-
ła se pysk, jasne?
162
— Jak chcesz, to nie moja sprawa — zgodził się Tatsumi.
— No to nie zapomnij, że moja — pogroził mu Steilman i półbiegiem ruszył w prze-
ciwną stronę.
Moment później szczęknął zamykany właz prowadzący do technicznego przejścia
dla obsługi wewnętrznych systemów okrętowych i wszystko ucichło. Tatsumi pochylił
się zaniepokojony nad Aubreyem.
— Nie wyglądasz dobrze — ocenił i przykucnął, delikatnie obmacując jego twarz.
— Nos masz złamany... resztę trzeba zbadać. Dalej, oprzyj się na mnie, to jakoś dojdzie-
my do izby chorych.
I przerzucił sobie jego rękę przez kark.
— A... Tschu? — wykrztusił Aubrey, oddychając przez usta.
Przy wydatnej pomocy sanitariusza zdołał pozbierać się na nogi.
— A co z nim ma być? Siedzi w siłowni numer jeden i o bożym świecie nie wie.
— Chcesz powiedzieć...
— Musiałem mu coś wcisnąć, bo by cię zatłukł, no nie?
— Aha. — Aubrey otarł krew z brody, ale natychmiast zastąpiła ją nowa spływająca
z nosa i rozbitych warg. — Pewnie by zatłukł. Dziękuję.
— Nie dziękuj: mnie tu nie było. Nie cierpię sukinsyna, ale jest dla mnie za mocny.
Nie chcę mieć z nim na pieńku, więc musisz sobie sam z nim jakoś poradzić. — W gło-
sie Tatsumi słychać było strach i Aubrey nie dziwił mu się.

Podstrony