Była śniadą kobietą o ziemistej cerze, z włosami podobnymi do splątanej brązowej trawy i starczej twarzy pomarszczonej i szorstkiej, jakby jakieś niewprawne dłonie ulepiły ją z gliny. Kaptur zniszczonego, wypłowiałego, zielonego płaszcza przesłaniał czubek jej głowy.
Oczy miała brązowe, w odcieniu miękkiej glinki, koloru niespodziewanego i sugestywnego, jakby muł osobistego oddania wypełniał jej oczy, przesłaniał źrenice – jakby czarne okrągłe ogniwo łączące jej umysł ze światem zewnętrznym było czymś, czego się wyrzekła w zamian za niezwykły, wspaniały ił mocy. A jednak w jej spojrzeniu nie było pewności siebie, przekonania; życie, które nadało kształt jej oczom, zostało za nią daleko w tyle. Teraz była stara, bojaźliwa. Jej głos przypominał rozdzieranie starego pergaminu.
– Lena? – zapytała.
– Nadal żyjesz?
– Czy ja...? Nie, nie jestem twą Leną. Ona nie żyje – jeśli w twym wyglądzie jest choć odrobina prawdy. Litości.
– Litości – powtórzył bezgłośnie.
– To sprawka amanibhavam. Możliwe, że uratowałeś życie, zjadając ją – ale z pewnością wiesz, że jest dla ciebie trująca, to pożywienie zbyt potężne dla ludzkiego ciała.
– Czy ty nadal żyjesz? – powtórzył z chytrością. W ten sposób maskował się, osłaniał tę część siebie, która wyszła z ukrycia i snu, aby strzec pierścienia. Jedynie okaleczenia twarzy powstrzymywały go przed szerokim uśmiechem nad własną przebiegłością.
– Być może nie – westchnęła. – Ale nie mówmy o tym. Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Jesteś chory z zimna i szalony trucizną... i... i tkwi w tobie choroba, której nie rozumiem.
– Czemu nie jesteś martwa?
Staruszka przysunęła do niego blisko swą twarz.
– Posłuchaj mnie – ciągnęła dalej. – Wiem, że spoczęła na tobie ręka zamętu – ale wysłuchaj mnie. Usłysz i zrozum me słowa. Jakimś sposobem przybyłeś do Puszczy Morinmoss. Ja jestem... uzdrowicielką, Wyzwoloną, która zwróciła się ku dziełu uzdrawiania.
Pomogę ci... ponieważ jesteś w potrzebie i ponieważ białe złoto dowodzi, iż wydarzenia wielkiej wagi mają miejsce w Krainie... i ponieważ Puszcza odzyskała swój głos, aby przywołać mnie do ciebie, choć tego również nie pojmuję.
– Widziałem, jak cię zabijał. – Skrzekliwy głos Covenanta zdawał się pobrzmiewać przerażeniem i boleścią, ale w głębi duszy cieszył się ze swej przebiegłości.
Kobieta cofnęła głowę, ale to była jedyna reakcja z jej strony na jego słowa.
– Przybyłam do tego miejsca z... z mego życia... ponieważ niespokojna drzemka Puszczy zadośćuczyniła memu własnemu pragnieniu wytchnienia. Jestem uzdrowicielką i Morinmoss pozwoliła mi. Jednak teraz mówi... Wydarzenia wielkiej wagi, w istocie. Ach, litości. Leży mi na sercu, że sam Kolos... No cóż, błądzę. Na wiele lat to miejsce uczyniłam swym domem.
Jestem zwyczajna mówić tylko dla własnej przyjemności.
– Widziałem.
– Nie słyszysz mnie?
– Przebił cię drewnianym szpikulcem. Widziałem krew.
– Litości! To w tym życiu jest aż tyle przemocy? No cóż, to również pomińmy milczeniem. Nie słuchasz mnie – za bardzo pogrążyłeś się w amanibhavam. Jednak nie bacząc na przemoc, muszę ci pomóc. To dobrze, że me oczy nie zapomniały swego zajęcia.
Widzę, że jesteś zbyt słaby, aby mnie skrzywdzić, bez względu na twe zamysły.
Słaby, powtórzył do siebie. To, co powiedziała, było prawdą; był zbyt słaby nawet, aby zacisnąć pięść w obronie swej ślubnej obrączki.
– Wróciłaś, aby mnie straszyć? – wydyszał. – Aby mnie winić?
– Mów, jeśli musisz – powiedziała energicznie – ale ja nie mogę słuchać. Muszę skupić się na swej pracy. – Z cichym jękiem wstała i odeszła sztywno.