Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Ręka Emila Kunze zacisnęła się na słuchawce.
- Niech to diabli! Na pewno się pan nie myli?
- Nie. Śledziliśmy ją nawet po aresztowaniu pani Pausch. W ciągu minionego tygodnia doktor Goldschmiedt odwiedzał ją co najmniej raz dziennie. Na­stępnie zeszłego wieczora podjechał pod dom wynajętą limuzyną, poszedł na górę i powrócił z panią Dorfrichter, niosąc neseser, chociaż nie sądzę, by w życiu dźwi­gał cokolwiek. Nasz człowiek miał dość oleju w głowie, żeby powiadomić telefonicznie wszystkie dworce i kie­dy automobil dotarł do Dworca Zachodniego, policjan­ci, którzy byli tam na służbie, już czekali w pogoto­wiu. Doktor Goldschmiedt przewidująco polecił urzęd­nikowi, by przeprowadził jego i damę do pociągu przez salę bagażową, ale nie daliśmy się mu przechytrzyć.
- Jakoś nie mogę uwierzyć w to, że wyjechała. A co z dzieckiem?
- Jakiś czas temu jej matka wynajęła mamkę.
- Nieszczęsny bękart - powiedział Kunze.
- Dziecko?!
- Nie, Dorfrichter. Nie pozostawiliśmy mu nawet odrobiny moralnego wsparcia.
- Zdaje się, że to był twój pomysł. Kunze zignorował tę drwinę.
- A jeśli, choć to prawie niemożliwe, okaże się, iż” jest niewinny, to dokąd pójdzie? - zastanowił się ka­pitan. - Nie wróci do żony. Tacy jak on nie wyba­czają.
- Niewinny? - powtórzył z powątpiewaniem in­spektor. - Chyba taka możliwość nigdy nie przyszła ci do głowy?
- Naturalnie, że tak - odparł Kunze, pragnąc za­kończyć już rozmowę. - Nie potrafię przecież czytać w ludzkich myślach. Trudno mieć absolutną pewność co do winy tego człowieka, kiedy wszystko, co mam, to ledwie strzępy nikłych dowodów.
- Diabelnie ciężka sprawa - przytaknął uprzejmie Weinberger. - Nie zazdroszczę ci. Pani Dorfrichter najwyraźniej przestała już podzielać twoje wątpliwo­ści. Musiała widocznie podjąć ostateczną decyzję, bo inaczej nie wyruszyłaby w podróż z naszym przyja­cielem, Goldschmiedtem.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
 
Jaskrawe lutowe słońce oświetlało zimnym blaskiem olbrzymią, szklaną kopułę mediolańskiego dworca. Ma­rianna Dorfrichter stała na korytarzu wagonu sypial­nego i obserwowała ruch na peronie. Przypomniał jej barwny obrazek z kalejdoskopu, gdzie kolorowe szkieł­ka układają się za każdym obrotem w inny wzór, a jed­nak w jakiś sposób podobny do poprzedniego. Tu czy­jaś matka macha dłonią za odjeżdżającym pociągiem, jakaś rodzina wita przybyłą osobę, para zakochanych żegna się czule, tu dwaj chłopcy gonią się nawzajem w gęstej ciżbie, tam jakiś sztubak dźwiga ciężką wa­lizę, pasażerowie wołają na tragarzy, którzy z kolei podają głośno swoje numery, sprzedawcy zachwalają towary, a mali gazeciarze wykrzykują treść gazeto­wych nagłówków, tak jakby obwieszczali nadejście Sądnego Dnia.
„Taka jest więc ta Italia” - pomyślała Marianna. Peter obiecał zawieźć ją do Wenecji i Rzymu następ­nego lata. Miały to być pierwsze wakacje spędzone ra­zem. Istotnie przyjechała do Włoch, ale nie z Peterem. Ilekroć nocą budziło ją dudnienie pociągu, zastanawiała się, czy nie wysiąść. Postanowiła zaczekać do Medio­lanu, gdzie miał być dłuższy postój, dlatego, że ich wa­gon przełączano do pociągu jadącego w kierunku Mar­sylii. Kiedy do wyruszenia w dalszą drogę pozostała już tylko jedna minuta, Marianna dalej nie potrafiła podjąć decyzji.

Podstrony