Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Gordon zniżył zapalniczkę i Sta­nley dostrzegł, że po każdym jego kroku pozostawał głęboki mokry ślad.
- Uszkodzona instalacja, nie ma wątpliwości - stwier­dził Gordon.
Doszli do drzwi, które - jak przypuszczał Stanley - prowadziły do głównego salonu. Zatrzymali się i usłyszeli wyraźniej kapanie wody. Gordon dotknął drzwi i powie­dział:
- Namoknięte, całkowicie namoknięte.
„Ten jednostajny odgłos - pomyślał Stanley. - To nie wygląda na uszkodzoną instalację. To wygląda na...”
- Możemy już iść? - wściekała się Angie. - Zniszczę sobie całe buty.
- Zajrzyjmy jeszcze tutaj - rzekł Gordon i nacisnął klamkę. Ale drzwi ani drgnęły. Przekręcił zielony klucz i oznajmił: - Nie są zamknięte. Futryna musi być spaczona od wilgoci. Może pchniemy je ramieniem.
Angie przytrzymała zapalniczkę, podczas gdy Stanley i Gordon napierali na drzwi.
- No dalej - szydziła. - Ale z was siłacze. Gordon ze złością kopnął drzwi.
- Musimy to zrobić razem - rzekł Stanley. - Nie ma sensu napierać na zmianę. Trzeba to robić razem. Tak ja w muzyce - najważniejsze jest zgranie!
- Dobra - zgodził się Gordon. - Raz, dwa i trzyyyy! W dwójkę natarli na drzwi, tym razem przesunęły się ze zgrzytem o jakiś centymetr. Mokre drewno tarło o mokre drewno.
- Jeszcze raz! - krzyknął Stanley i tym razem prawie im się udało. - Jeszcze raz!
Drzwi ustąpiły z głośnym hukiem.
- Hurrra! - krzyknęła Angie z sarkazmem, ale zaraz ucichła. Wewnątrz salonu było mroczno i zimno, wiał dojmujący wiatr. Ściany ociekały wodą. Wykładzina na podłodze była całkowicie zalana. Pośrodku pokoju stał ciężki brązowy komplet mebli z lat trzydziestych, niemiło­siernie ociekający wodą. Kaflowe palenisko kominka było zalane. Na kredensie woda przelewała się z pucharu na owoce, w którym pływały trzy czy cztery nabrzmiałe jabłka, plamiste i brązowe jak ludzkie nerki w słojach z formaliną.
W salonie nie było uszkodzonej rury. W salonie padało.
Stanley wyciągnął rękę. Padało, nie mylił się. Spojrzał na sufit, ale nie zauważył niczego z wyjątkiem mokrych plam na tynku. Deszcz padał z sufitu, jakby tego sufitu po prostu nie było. Jednakże sufit znajdował się na swoim miejscu. Widział namoknięte stiuki w kształcie liści akantu i okropny brązowy abażur wiszący pośrodku.
Zrobił jeden krok do środka, potem drugi. Z wiatrem było podobnie jak z deszczem. Hulał po pokoju, jak gdyby ściany w ogóle nie istniały. Jednakże ściany tam były. Widział, że tam są. I chociaż deszcz padał nie wiadomo skąd, moczył je.
Stanley dotknął sofy. Była pokryta nasiąkniętym broka­tem. Podniósł jedną z poduszek i potrzymał ją przez chwilę. Ociekała wodą. Upuścił ją. Była prawdziwa, czuł, że była prawdziwa. Ale ten pokój był czymś więcej, niż mogłoby się wydawać. Nie był to tylko zaniedbany mokry salon, w połu-dniowo-zachodnim Londynie. Był czymś jeszcze. Wbrew wszelkim prawom materii, wbrew wszelkiej logice, ten pokój był dwoma miejscami naraz.
Stanley odwrócił się do Gordona, który stał w drzwiach z dziwnym wyrazem twarzy, jak gdyby ktoś bezskutecznie próbował wyjaśniać mu teorię względności.
- Czy ja śnię? - zapytał Stanley. Gordon spojrzał na niego.
- Pada. Jak może tu padać?
- Śpię czy nie? - dopytywał się Stanley.
Gordon także wszedł do pokoju. Uniósł twarz w kierun­ku sufitu i padającego deszczu.
- Nie śpisz, Stanley, i ja również nie śpię. Angie, a co ty na to? Wejdź!
- Nie mam zamiaru - powiedziała Angie. - Wystar­czy mi, że mam mokre buty. Nie chcę mieć jeszcze mokrych włosów.
Stanley przeszedł się powoli po pokoju. Deszcz spływał z jego włosów na czoło i zaznaczył ciemne plamy na ramionach jego płaszcza. To było niesamowite. Czuł się dokładnie tak, jakby stał na dworze, a jednak byli tutaj, w czyimś salonie. Rozsunął brązowe brokatowe zasłony, ciężkie od wody, i przez ciemne zaparowane okno ujrzał pomarańczowe sodowe lampy na Kew Gardens Road.
- Może to miała na myśli Madeleine Springer mówiąc, że on tu nie mieszka - zastanawiał się Stanley. - Może to są dwa miejsca równocześnie... Dwa różne miejsca przenika­jące się nawzajem. Tak że jesteś tu i nie jesteś, w obydwu miejscach jednocześnie.
- Pada - powtórzył Gordon. - Nie mogę tego pojąć. Normalnie pada.
Podszedł do ściany obok kominka i położył dłoń na tapecie.
- Czuję powiew na moich rękach, ale czuję także ścianę. Niewiarygodne. To najbardziej niewiarygodna rzecz, jaką dotąd widziałem.
Angie, która stała cierpliwie, trzymając zapalniczkę Gor­dona, zapytała:
- Czy możemy już iść? Bardzo mi zimno.
- Czy ty to widzisz, Angie? Pada - rzekł Stanley. W oczach Angie było coś, co mu powiedziało, że ona nie chce na ten temat rozmawiać. Było to dla niej zbyt przeraża­jące. Nie zamierzała się tym zachwycać. Po prostu chciała stąd wyjść tak szybko, jak to tylko możliwe.
- Dobra - powiedział. - Idziemy. Może wpadniecie do mnie oboje na śniadanie?
- Czy nie sądzisz, że powinniśmy zajrzeć na górę - za­pytał Gordon.
- Na górę?
Gordon skinął w kierunku sufitu.
- Ciekaw jestem, czy pada również na górze, to wszystko. To znaczy, czy deszcz przechodzi przez sufit z górnego pokoju, czy też pada tylko tutaj.
Stanley wystawił twarz na wiatr. Był ostry. Pachniał rzeką.
- Nie wiem - odparł. - Naprawdę nie wiem. Nie jestem pewien, czy mnie to jeszcze obchodzi.
- Przyszedłeś tu, żeby zmierzyć się z tym typem w kap­turze. Tak czy nie? Przyszedłeś tu, by się czegoś o nim dowiedzieć.
- Nie wiem, jestem zbity z tropu. Do diabła, jak to możliwe, żeby tu padało?

Podstrony