Mimo chłodu pocił się, więc jeszcze szczelniej owinął się kocem. Poty były dobre na przeziębienie, tak mu zawsze w domu powtarzali... i z obrazem domu przed oczyma zasnął.
Rano śnieg sypał w najlepsze. Idąc na śniadanie przez obóz pełen uśmiechniętych, rozradowanych żołnierzy, Terrance czuł się, jakby był nie z tej bajki. Wszystko go bolało i miał wrażenie, jakby w ogóle nie odpoczął. A poza tym czekało go zadanie.
Zjadł więc szybko śniadanie złożone z ciepłego jeszcze chleba, miodu, masła i wołowiny z dodatkiem suszonych owoców. Posiłek był tak urozmaicony, gdyż kucharze jako ludzie rozsądni wyszli z założenia, że im więcej wojsko zje, tym mniej oni będą musieli pakować i zabierać ze sobą do LaMut.
Ledwie skończył, podszedł do niego sierżant z czarną klapką na lewym oku i twarzą poznaczoną bliznami.
– Baron cię wzywa – oznajmił i odwrócił się, pewien, że młodzian pójdzie za nim.
Była to pewność uzasadniona.
Terrance stanął w wejściu do namiotu i natychmiast rozkazano mu wejść.
– To dla earla – oznajmił baron Gruder, podając mu zapieczętowany pakiet. – Moncrief i Summerville bez wątpienia także dadzą ci podobne meldunki.
– Wiem, sir.
– Walki defensywne – rzekł tymczasem Gruder bardziej do siebie niż do niego. – O czym ten Vandros marzy?! Właśnie dostałem wiadomość, że cztery dni temu zdobyto jedną z naszych wysuniętych placówek. Tsurani nie wysyłają zwykłych patroli, to ruch sporych sił. Ani chybi coś kombinują... Jeśli mamy kiedykolwiek wygrać tę wojnę, musimy atakować, a nie siedzieć i czekać na ich atak. Przedwczoraj natknęliśmy się na ich silny patrol i to na pewno nie był ten, który ty widziałeś, bo nasza jazda starła go w pył. Uważaj więc, bo sporo ich się tu kręci. Coś mi się widzi, że tym razem przeciwnik może spróbować zająć nasze pozycje, gdy się wycofamy. W ten sposób spokojnie je ufortyfikuje i na wiosnę będzie miał nowe zdobycze terytorialne. Przekaż to pozostałym i powiedz, że będę wycofywał wojska stopniowo, zachowując pełną gotowość do walki. Obronnej naturalnie. I dopilnuj, żeby earl Vandros dostał mój raport!
Terrance kiwnął głową i czekał, czy będą dalsze polecenia.
Po dłuższej chwili baron przypomniał sobie o nim i dał znak, że może odejść.
Młodzian zasalutował, odwrócił się i wyszedł, zmierzając prosto do stajni.
Kwadrans później Terrance opuszczał obóz, który już zaczynano zwijać. Jechał wolno, by dać Belli czas na rozgrzanie się. Ziemia nie zamarzła, a śnieg szybko topniał i na terenie obozu już zmienił się w błoto. Wiedział, że będzie musiał zrobić kilka przystanków, by oczyścić kopyta klaczy, ale to błoto było niczym w porównaniu z gęstą, lepką mazią sięgającą pęcin, zdolną oderwać podkowę lub zdjąć człowiekowi but, jaką regularnie napotykało się wiosną.
Skierował klacz na południowy zachód i ponaglił, by przeszła w lekki kłus. Bella nieco się zdenerwowała, gdy dopadł go atak kaszlu; gdy minął, poklepał ją uspokajająco po szyi. A potem pokłusowali dalej już równym tempem.
Terrance zatrzymał konia.
Powietrze było nieruchome, jakby przyroda wstrzymała oddech w oczekiwaniu następnego ataku zimy. Dobrą godzinę wcześniej przestało padać, ale wiedział, że wkrótce znowu zacznie. Świeciło nie zasłonięte chmurami słońce, ale jedynie obiecując ciepło, a nie dając go.
Temperatura była tak niska, że zamarzły wszystkie kałuże i Bella co chwila rozkruszała na nich lód. Zimno przenikało przez płaszcz, a każdy wydech klaczy otaczał jej łeb obłokiem pary.
Na dokładkę od zachodu zbliżały się chmury.
Od chwili opuszczenia obozu nie natknął się na nic podejrzanego, ale starał się cały czas zachowywać czujność. Miał gorączkę, niezbyt wysoką, ale wystarczającą, by skutecznie utrudniała mu skupianie uwagi. Poza tym bolały go wszystkie kości, jakby stały się za krótkie.
Pozwolił Belli na moment wytchnienia, rozglądając się uważnie. Jechał traktem przylegającym do linii drzew od południa i rozległej łąki od północy. W pewnej odległości widać było kolejny charakterystyczny punkt orientacyjny, oznaczający, że jest na dobrej drodze. Kurierzy nie wozili ze sobą map, by nie ułatwiać życia przeciwnikowi w razie pojmania lub zabicia. Dlatego zapamiętywali wszystkie punkty orientacyjne na przydzielonej trasie.
Jakiś ruch na przeciwległym końcu łąki zwrócił jego uwagę. Spomiędzy drzew wyszła grupka postaci i zaczęła powoli iść w jego kierunku. W pierwszym momencie sądził, że to wrogi patrol, ale szybko zmienił zdanie – idący nie poruszali się w żadnym szyku i nie mieli różnobarwnych pancerzy. Prawdę mówiąc, wyglądali na obszarpańców i sprawiali wrażenie, jakby zależało im tylko na tym, by jak najszybciej przebyć otwarty teren i ruszyć dalej na południe.
Zdecydował się na nich poczekać w nadziei, że posiadają jakieś ciekawe informacje o ruchach wroga na północy czy zachodzie. Kiedy się zbliżyli, stwierdził, że to wieśniacy lub drwale. Wszyscy, nawet dzieci, nieśli jakieś tobołki z dobytkiem.
Jeden z mężczyzn zauważył go, wskazał pozostałym i nagle wszyscy zaczęli krzyczeć i energicznie wymachiwać rękoma. Terrance zaintrygowany wjechał na łąkę i ruszył im na spotkanie. Doszło do niego mniej więcej na środku łąki, gdyż piesi przyspieszyli kroku, na ile mogli, i teraz z trudem łapali oddech.
– Witaj! – krzyknął jeden z mężczyzn, ledwie Terrance znalazł się w zasięgu głosu. – Jesteś żołnierzem?
Mówił w języku Wolnych Miast, który młodzian rozumiał, jako że yaboneski dialekt był bardzo podobny, a tym posługiwali się wszyscy w okolicy, choć w domu mówiono Królewskim Językiem.
– Tak – odparł. – A wy kim jesteście?
– Pochodzimy z wioski Ralinda leżącej siedem mil na północ.
Kiwnął głową na znak, że wie, gdzie znajduje się wieś, i dodał, nie kryjąc zdziwienia:
– Sądziłem, że Ralinda jest w rękach Tsurani.