Rząd płaci mi za wycenianie, a nie za gadanie.
Słysząc to, John wybucha śmiechem.
- Racja. Ale ktoś powinien ich powiadomić o planach rządowych.
- Jeśli jeszcze nie wiedzą, to dowiedzą się wkrótce.
- Przecież to proste, wystarczy wejść i pogadać.
- Do tej brudnej dziury? Idę o zakład, że roi się tam od pająków. Podobno w tych ruderach z suszonej gliny gnieżdżą się w ścianach miliony robactwa. A gorąco, że pojęcia nie masz. Spójrz na małego Hajawatę; widzisz, jak ładnie się przypiekł? Ho. Cały jest czerwony.
Śmieje się i znów przykłada chustkę do głowy, lecz milknie, kiedy spogląda na niego kobieta. Odchrząkuje, spluwa na ziemię, a następnie podchodzi do huśtawki, którą tata zawiesił dla mnie na gałęzi jałowca, siada na niej i zaczyna się łagodnie bujać, wachlując się jednocześnie kapeluszem.
Myślę nad tym, co powiedział, i narasta we mnie gniew. Ponieważ grubas i John - bynajmniej się mną nie krępując - dalej rozprawiają o chacie, o wiosce, o ziemi i obliczają, ile co jest warte, zaczynam podejrzewać, iż chyba nie wiedzą, że rozumiem każde słowo. Pewnie przyjechali ze Wschodu, gdzie ludzie znają Indian tylko z filmów. Wyobrażam sobie, jak będzie im wstyd, kiedy odkryją, że wiem, co wygadywali.
Czekam jeszcze chwilę, podczas gdy oni mówią o upale i naszym domu, a potem wstaję z kolan i wyjaśniam grubasowi, najpoprawniej, jak się nauczyłem w szkole, że nasza gliniana chata jest znacznie, ale to znacznie chłodniejsza od wszystkich domów w miasteczku.
- Jest o wiele chłodniejsza od mojej szkoły i nawet od kina w The Dalles, którego szyld z oszronionych liter głosi, że w środku jest “chłodno i przyjemnie”!
Zamierzam im jeszcze powiedzieć, że jeśli zechcą wejść do środka, to pobiegnę nad wodospad i przyprowadzę tatę, ale oni zachowują się tak, jakby mnie w ogóle nie słyszeli. Nawet na mnie nie patrzą. Grubas buja się wolno na huśtawce i zerka w dół pokrytego lawą urwiska na mężczyzn, którzy stoją na rusztowaniach tuż przy wodospadzie - z tej odległości są tylko spowitymi mgiełką niewyraźnymi kształtami w kraciastych koszulach. Od czasu do czasu robią krok do przodu i niczym szermierze wyrzucają ręce, a następnie podnoszą do góry czterometrowe rozwidlone ościenie, żeby ci wyżej zdjęli z nich miotające się łososie. Wpatrzony w mężczyzn widocznych na tle piętnastometrowego welonu wody, grubas mruży oczy i chrząka, ilekroć któryś z nich wychyla się, żeby nadziać na oścień rybę.
Tamci, John i kobieta, nadal stoją, jak stali. Żadne z trojga nie daje poznać, że mnie słyszało; nie patrzą w moją stronę, jakby woleli, żebym był nieobecny.
Nagle wszystko zamiera i trwa tak przez całą minutę.
Spostrzegam ze zdumieniem, że słońce świeci teraz na nich jakoś znacznie jaśniej. Wszystko inne wygląda zupełnie normalnie - zarówno kury grzebiące pazurami w trawie na dachach lepianek, jak i skaczące po krzakach koniki polne i chmary much nad suszącymi się rybami, odganiane przez dzieci miotełkami z szałwi; ot, zwyczajny letni dzień. Ale trójkę przybyszów słońce oświetla z dziesięć razy jaśniej niż dotychczas i widzę... widzę szwy, gdzie ich zespawano z kawałków. I widzę niemal, jak wbudowane w nich urządzenia biorą moje słowa i usiłują je wpasować to tu, to tam, w ten otwór i w tamten, a kiedy się okazuje, że nie ma dla nich żadnego gotowego otworu, po prostu je kasują, jakby ich w ogóle nie było.
Przez cały ten czas trójka przybyszów trwa w zupełnym bezruchu. Nawet huśtawka się zatrzymała, unieruchomiona pod pewnym kątem przez słońce; skamieniały grubas przypomina gumową lalkę. A potem budzi się perliczka taty śpiąca pośród gałęzi jałowca i na widok obcych zaczyna szczekać jak pies - wtedy czar pryska.
Grubas z krzykiem zeskakuje z huśtawki, odbiega kilka metrów od drzewa i osłaniając kapeluszem oczy od słońca, patrzy w górę, żeby zobaczyć, co tak piekielnie jazgocze. Spostrzega, że to tylko perliczka, więc spluwa na ziemię i wkłada kapelusz.
- Osobiście jestem głęboko przekonany - mówi - że bez względu na to, ile zaproponujemy za... za tę metropolię, będzie to i tak aż nadto.
- Możliwe. Ale uważam, że powinniśmy spróbować porozmawiać z wodzem...
Stara kobieta przerywa mu, wysuwając z chrzęstem nogę do przodu.
- Nie. - To pierwsze słowo, jakie wypowiedziała od chwili przyjazdu. - Nie - powtarza w sposób przywodzący na myśl Wielką Oddziałową. Unosi brwi i rozgląda się dokoła. Oczy skaczą jej jak cyfry wybijane przez kasę; patrzy na sukienki mamy rozwieszone równo na sznurze i kiwa głową. - Nie. Dziś nie będziemy rozmawiać z wodzem. Jeszcze nie teraz. Uważam... wyjątkowo zgadzam się z Brickenridge’em. Tyle że z innego powodu. Pamiętacie, że według naszych informacji żona wodza jest nie Indianką, lecz białą kobietą? Białą kobietą z miasteczka. Nazywa się Bromden. Wódz przyjął jej nazwisko, nie ona jego. Tak jest; wydaje mi się, że jeśli wrócimy do miasteczka i opowiemy mieszkańcom o planach rządowych, podkreślając korzyści płynące z posiadania tamy i sztucznego jeziora w miejscu skupiska lepianek, a dopiero później wypiszemy ofertę i niby przez pomyłkę, rozumiecie, zaadresujemy ją do żony, to wtedy nasze zadanie będzie znacznie łatwiejsze.
Spogląda w dal na mężczyzn stojących na starych, rozklekotanych, zygzakowatych rusztowaniach, które w ciągu setek lat pokryły gęsto skały wokół wodospadu.
- Gdybyśmy natomiast spotkali się z wodzem teraz i złożyli mu ofertę bez uprzedniego przygotowania gruntu, moglibyśmy napotkać u tego Nawaha zażarty upór wynikający z przywiązania do... domu, chyba tak trzeba nazwać tę ruderę.
Już mam im powiedzieć, że nie jesteśmy Nawahami, ale co to ma za sens, skoro oni i tak nie chcą słuchać? Wszystko im jedno, do jakiego należymy plemienia.
Kobieta uśmiecha się, kiwa mężczyznom głową, podsumowuje ich oczami jak kasa i rusza sztywno w stronę samochodu, wołając lekkim, młodzieńczym głosem: