Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Im lepszy krytyk, tym się swobodniej wśród nich
obraca, rozbija je, rozwija, płodzi nowe. Z czego jednak wcale nie wynika, żeby jego pra-
ca była tylko dowolną fantazją, żeby równocześnie nie miała obiektywnej wartości i nie
dążyła ku prawdzie. Zawiera w sobie prawdę, ale nie jest tylko prawdą.
Nie ograniczony, nie wytyczony, nie zbadany jest jeszcze zakres możliwości krytyki.
Będzie ona miała tyle przestrzeni i tyle zadań, ile sama potrafi zagarnąć. Szekspir
krytyki jeszcze się nie narodził. Rozkwit jej zależy od tego, w jakiej mierze zaczerpnie
ona siły z tego źródła pratwórczości, które ma wspólne z poezją.
IV
Z tego wszystkiego wypływa, że widocznie zaszła pomyłka w nazwie. Sama nazwa
„krytyka” jest pomniejszająca i zwężająca. Krinejn - znaczy po grecku: sądzić. Ale kry-
tyka w zasadzie nie jest sądzeniem poezji, stawianiem jej na cenzurze. Prawdą jest, że
krytyka tkwi w punkcie centralnym i węzłowym i wytwarza sobie rozmaite ramiona.
Więc dostarcza także materiału dla sądów w literaturze. Ale prawdziwy krytyk raczej
sprawdza, niż sądzi.
Prawda, że gdyby nie snobizm sądu, pewna część zainteresowania publiczności dla li-
teratury by odpadła... Publiczność pała namiętnością sądu. Kto większy: Słowacki czy
Mickiewicz, Kaden czy Nałkowska - to są dla niej pytania ważniejsze od wnikania w
miąższ dzieł. Próżność samych autorów podtrzymuje ten na j pośledniejszy kierunek kry-
tyki; publiczność zaspokaja swoją próżność na rachunek autorów; krytycy, ferujący wyro-
ki literackie, oddają się na usługi tej grze bezmyślnej. Literatura staje się placem wyści-
gów końskich, gdzie każdy stawia na swego faworyta.
Dla ułatwienia sobie tej zabawy wymyślone są niby sztony głupie podziały i rangi: ta-
lentów, półtalentów, geniuszów itp. Odbywa się cmokanie na znak upodobania lub robi
się ów znany, antycypujący solidarność słuchacza, uśmiech potępienia.
W tej krytyce arbitralnej celują skamandryci. Bez dowodów, na słowo honoru, wydają
rozstrzygające sądy. Szaleją sądami.
94
W konsekwencji musieli dojść skamandryci do odkrycia, że właściwie krytyka jest
czymś w ogóle zbytecznym, jedynym jej zadaniem może być reklama. Zasługa szczerego
sformułowania tego postulatu dla krytyki przypada znakomitemu pogromcy Marksa i
Mortkowicza, Antoniemu Słonimskiemu. I nie można się było czego innego spodziewać
po kimś, co przebył tylko szkołę Makuszyńskiego.
W artykule Krytyka sumieniem sztuki E. Breiter ośmielił się twierdzić: o tym samym
dziele można napisać dwie różne krytyki, jedną pochwalną, drugą naganną. Potępiła go
za to pani Dąbrowska. Teza Breitera wygląda na cynizm, ktoś by powiedział: adwokacki.
A jednak nic słuszniejszego. Potwierdzam ją z własnej praktyki. Dzieło sztuki jest czymś
wielopostaciowym i może być z różnych stron ujęte. Krytyka sprawia mi przyjemność,
póki mówię o dziele samym, o jego treści czy formie, o problemach sztuki. Natomiast
największą przykrość sprawia mi to, do czego inni najwięcej się palą i co np. tylu litera-
tów podnieca do szarpania się o stanowisko recenzenta teatralnego: wydawanie sądu,
określanie rangi autora lub jego utworu. Na odczepne mogę oczywiście zrobić i to, ale
pewności siebie nie mam. Chcesz być pochwalonym? Konieczne to jest dla wydawcy?
Niech ci będzie. Ale tracę miarę i proporcję. Swego czasu Brzozowski wytykał mi, że
mówię o Przysieckim z większym zainteresowaniem niż o Wyspiańskim. Gdy później na-
pisałem dużą rozprawę o pewnym wybitnym pisarzu, ten powiedział: „Irzykowski kręci
na wszystkie strony, wykręca się, ale w końcu musi mnie uznać”. To go tylko intereso-
wało - uzna czy nie uzna? Dla mnie to było kwestią ostatniego rzędu.
Wydawanie „sądów” jest właściwie rzeczą woli, może etyki, a najpewniej należy do
dziedziny polityki literackiej (mianowania, przeniesienia, awanse i degradacje). Może
też należy do porządku, do higieny. Od czasu do czasu zagrozi jakiś nowy młody heros,