W odróżnieniu jednak od swoich górskich pobratymców zasmakował w zbytkach i kiedy przebywał w cywilizowanych krajach, walczył o złoto, by przez jakiś czas pławić się w luksusie. Ale zawsze musiał wracać do twardego życia wojownika, i to również mu odpowiadało. Bogactwo samo w sobie nigdy nie stanowiło jego ostatecznego celu.
Wśród okropieństw i cudów czarnych krain, daleki był od zaprzedania się powabom skarbu. Myśl o powrocie do Asgalunu, o wysokiej zapłacie i udziale w zyskach była przyjemna, ale teraz wszystko to wydawało się nierealne. Od dnia rozpoczęcia podróży w głąb lądu stopniowo do głosu dochodziła jego pierwotna natura. Cuda i wspaniałości, jakie napotykali po drodze, oczyściły go z chciwości typowej dla cywilizacji. Był zachłanny, a jakże, lecz nie chodziło o bogactwo. Pragnął zobaczyć jak najwięcej tego cudownego kraju. Złoto tylko by mu przeszkadzało. Jednakże zgodził się na udział w misji i musiał dotrwać do końca.
Nie byli przygotowani na widok, jaki pod koniec marszu roztoczył się przed ich oczyma.
- Ależ miasto! - sapnęła Malia.
Rzeczywiście, mur, który się przed nimi piętrzył, nie przyniósłby wstydu stolicom Aquilonii, Nemedii ani żadnemu innemu wielkiemu miastu Hyborii. Zdobiły go dziwne, tajemnicze płaskorzeźby. Za murem widzieli strzeliste wieże i dachy ogromnych budowli.
- Z pewnością nie wznieśli go wieśniacy! - zawołał Wulfrede.
- Nie - rzekł Springald głosem ściszonym w nabożnej grozie. - Myślę, że patrzymy na miasto starożytnego Pythonu, być może jedyne jeszcze istniejące! Pomyślcie tylko! Państwo zostało starte z powierzchni ziemi, po hyboriańskim najeździe nie ostał się nawet kamień na kamieniu. Jednak tutaj, w głębi czarnych krain, nadal istnieje miasto tego cesarstwa.
- To mi się nie podoba - powiedział Conan. - Jeżeli Pythończycy przybyli tutaj, aby ukryć królewski skarb, dlaczego zbudowali całe miasto? I popatrzcie, jak wielkie są te kamienie!
Zbliżyli się, żeby zobaczyć, o co mu chodzi. Głazy faktycznie były ogromne, najmniejsze wielkości tego, który znaleźli na przełęczy.
- Sądzę, że kamienna belka nad bramą ma dwadzieścia pięć kroków długości - powiedział Ulfilo. - Nie chciałbym być generałem, który dostał rozkaz zdobycia tego miasta taranami i machinami oblężniczymi.
Wojownicy nie pozwolili im na zatrzymanie się i dokładniejsze obejrzenie muru, tylko poprowadzili do bramy.
- Ostatecznie zdobycie tego miasta nie byłoby takie trudne - zauważył Conan. - Popatrzcie na wrota.
- Jakie wrota? - zapytała Malia. - Nie widzę żadnych wrót.
- I o to chodzi. Kłody zgniły dawno temu, a okucia zostały rozkradzione.
- Tak. - Springald wskazał na kwadratowe otwory w podporach ogromnego nadproża. - Widzicie, tam były zawiasy. Drewno i metal nie zachowały się jak kamienie. Drewno zgniło, a ludzie zabrali metal, by wykuć z niego oręż.
- Miejmy nadzieję, że zabrali tylko tyle - mruknął Wulfrede.
Zobaczyli, że większa część miasta popadła w ruinę. Opuszczone świątynie nie miały dachów, podobnie jak inne ogromne budowle, które niegdyś mogły być teatrami, sądami albo wielkimi halami targowymi. Mniejsze budynki były zamieszkane i wyglądały dość dziwacznie, będąc pokryte strzechami.
Znaczną grupę wśród licznych mieszkańców miasta stanowili wojownicy, wszyscy z białymi albo czarnymi pióropuszami. W cieniu strzech albo plecionych z trzciny daszków pracowali rzemieślnicy zajmujący się obróbką drewna i metalu, kobiety ubijały ziarno w żarnach wielkimi tłuczkami z twardego drewna. Powietrze przesycał zapach odchodów, wokół kręciły się kozy, bydło i drób. Większe zwierzęta pasły się w dawnych publicznych parkach albo ogrodach i sadach bogaczy. Scena była żywcem wzięta z wiosek typowych w tej części świata, pomijając dziwaczne tło ruin wielkiego i tajemniczego miasta.
Minęli rynek, gdzie zabijano i na miejscu oprawiano bydło i gdzie myśliwi zachwalali mięso z upolowanej zwierzyny. W jednym końcu na sznurach wisiały wielkie ryby wielkości człowieka.
- Dobrze, że nie wystawiają na sprzedaż ludzkiego mięsa - odezwał się jeden z marynarzy. - To już coś.
- Ale gdzie oni łapią takie ryby? - zaciekawił się inny. - Z pewnością nie w strumieniach, które mijaliśmy.
Ryby były nie tylko wielkie, ale wydawały się jakby zniekształcone. Miały bulwiaste, płaskie łby, niby ludzkie twarze, a przednie płetwy, wyposażone w pięć kościstych wyrostków, przypominały ręce.
- Nie wiem, jak wy - powiedziała Malia, z trudem opanowując mdłości - ale jeżeli dadzą nam rybę do zjedzenia, chyba zemdleję.
Ciągnęła za nimi gromada miejskich próżniaków i ciekawskich, którzy porzucili swoje zajęcia, żeby przyjrzeć się cudzoziemcom. Eskorta minęła dwa podesty, na których niegdyś stały wielkie pomniki, i znaleźli się na rozległym placu wyłożonym płytami w niesamowitym czerwonym kolorze. Plac otaczały ogromne, zrujnowane budowle, a naprzeciwko postumentów stała okrągła wieża mierząca sto stóp wysokości. Zachowała się w stanie nienaruszonym dzięki temu, że wzniesiono ją z wyjątkowo wielkich, ściśle dopasowanych kamiennych bloków. Wieżę otaczał spiralny pas płaskorzeźb, przerywany jedynie nielicznymi, wąskimi oknami.
- Ilu ludzi uciekło z Pythonu ze skarbem? - spytał Conan.
- Ledwie parę statków - odparł Springałd, zdumiony roztaczającymi się wokół nich wspaniałościami.
- Zatem skąd wzięli siłę roboczą? Zbudowanie jednego grobowca dla stygijskiego władcy wymaga pracy wszystkich ludzi prowincji, a i tak mogą strawić na tym całe życie.
- Nie... nie wiem, ale musi istnieć jakieś wyjaśnienie - zająknął się Springald. - Może ta dolina była gęsto zaludniona i Pythończycy zmusili do pracy tubylców.
- Starczy - przerwał mu Ulfilo. - Mamy ważniejsze rzeczy na głowie.