Książę poglądał ze smutkiem przez tafle karety na owe tłumy rycerstwa, żołnierzy i szlachty, na te bogactwa i
przepych ubiorów, myśląc, jaką by to siłę można z nich utworzyć – ile wojska wystawić! Czemu to ta
Rzeczpospolita, taka silna, ludna i bogata, dzielnym rycerstwem przepełniona, jest zarazem tak mdła że sobie z
jednym Chmielnickim i z dziczą tatarską poradzić nie umie? Czemu? Na krocie Chmielnickiego można by krociami
odpowiedzieć, gdyby owa szlachta, owo żołnierstwo, owe bogactwa i dostatki, owe pułki i chorągwie chciały tak
rzeczy publicznej służyć, jako prywacie służyły. „Cnota w Rzeczypospolitej ginie! – myślał książę – i wielkie ciało
psuć się poczyna; męstwo dawne ginie i w słodkich wczasach, nie w trudach wojennych kocha się wojsko i
szlachta!” Książę miał poniekąd słuszność, ale o niedostatkach Rzeczypospolitej myślał tylko jak wojownik i wódz,
któren wszystkich ludzi chciałby na żołnierzy przerobić i na nieprzyjaciela poprowadzić. Męstwo mogło się znaleźć
i znalazło się, gdy stokroć większe wojny zagroziły wkrótce Rzeczypospolitej. Jej brakło jeszcze czegoś więcej,
czego książę-żołnierz w tej chwili nie dostrzegł, ale co widział jego nieprzyjaciel, kanclerz koronny, bieglejszy od
Jeremiego statysta.
Lecz oto w siwym i błękitnym oddaleniu zamajaczyły spiczaste wieże Warszawy, więc dalsze księcia
rozmyślania rozpierzchły się, a natomiast wydał rozkazy, które oficer służbowy wnet Wołodyjowskiemu, dowódcy
eskorty, odniósł. Skoczył wskutek tych rozkazów pan Michał od kolaski Anusinej, przy której dotąd koniem toczył,
do ciągnących znacznie z tyłu chorągwi, aby szyk sprawić i w ordynku dalej już ciągnąć. Zaledwie jednak ujechał
kilkanaście kroków, gdy usłyszał, że pędzi ktoś za nim – obejrzał się: był to pan Charłamp, rotmistrz lekkiego znaku
pana wojewody wileńskiego i Anusin adorator.
Wołodyjowski wstrzymał konia, bo od razu zrozumiał, że pewnie przyjdzie do jakowegoś zajścia, a lubił z duszy
takie rzeczy pan Michał; pan Charłamp zaś zrównał się z nim i z początku nic nie mówił, sapał tylko i wąsami
srodze ruszał, widocznie szukając wyrazów; na koniec ozwał się:
– Czołem, czołem, panie dragan!
– Czołem, panie pocztowy!
– Jak waszmość śmiesz nazywać mnie pocztowym? – pytał zgrzytając zębami pan Charłamp – mnie, towarzysza
i rotmistrza? ha?
Pan Wołodyjowski począł podrzucać obuszek, który trzymał w ręku, całą uwagę skupiwszy niby na to tylko, by
po każdym młyńcu chwytać go za rękojeść – i odrzekł jakby od niechcenia:
– Bo po pętelce nie mogę poznać szarży.
– Waść całemu towarzystwu uwłaczasz, którego nie jesteś godzien.
– A to dlaczego? – pytał z głupia frant Wołodyjowski.
– Bo w cudzoziemskim autoramencie służysz.
– Uspokójże się waćpan – rzecze pan Michał – choć w dragonach służę, przeciem jest towarzysz i to nie
lekkiego, ale poważnego znaku pana wojewody – możesz tedy ze mną mówić jak z równym albo jak z lepszym.2
2 Towarzysz spod poważnego znaku nie mógł iść pod komendę, nawet generała wojsk cudzoziemskiego autoramentu; przeciwnie nawet: często
generał bywał oddawany pod komendę towarzysza; aby tego uniknąć, generałowie i oficerowie regimentów cudzoziemskich starali się być
jednocześnie towarzyszami w polskich. Takim towarzyszem był i pan Wołodyjowski.
Pan Charłamp pomiarkował się trochę, poznawszy, iż nie z tak lekką, jak mniemał, osobą ma do czynienia, ale
nie przestał zębami zgrzytać, bo go zimna krew pana Michała do jeszcze większej złości doprowadziła – więc rzekł:
– Jak waćpan śmiesz mi w drogę włazić?
– Ej, widzę, waszmość okazji szukasz?
– Może i szukam, i to ci powiem (tu pan Charłamp pochylił się do ucha pana Michała i kończył cichszym
głosem), żeć uszy obetnę, jeśli mi przy pannie Annie będziesz zastępował drogę.
Pan Wołodyjowski znów począł podrzucać obuszek bardzo pilnie, jakby to czas był właśnie na takową zabawę, i
ozwał się tonem perswazji:
– Ej, dobrodzieju, pozwól jeszcze pożyć – zaniechaj mnie!
– O, nie! nic z tego! nie wymkniesz się! – rzekł pan Charłamp chwytając za rękaw małego rycerza.
– Ja się przecie nie wymykam – mówił łagodnie pan Michał – ale teraz na służbie jestem i z ordynansem księcia
pana mojego dążę. Puść waść rękaw, puść, proszę cię, bo inaczej co mnie biednemu robić?... chyba tym oto
obuchem w łeb zajadę i z konia zwalę.
Tu pokorny z początku głos Wołodyjowskiego tak jakoś zasyczał jadowicie, że pan Charłamp spojrzał z
mimowolnym zdziwieniem na małego rycerza i rękaw puścił.
– O! wszystko jedno! – rzekł – w Warszawie dasz mi pole, dopilnuję cię!
– Nie będę się krył, wszelako jakże to nam bić się w Warszawie? Raczże mnie waszmość nauczyć! Nie bywałem
tam jeszcze w życiu moim, ja prosty żołnierz, alem słyszał o sądach marszałkowskich, które za wydobycie szabli
pod bokiem króla lub interrexa gardłem karzą.
– Znać to, żeś waćpan w Warszawie nie bywał i żeś prostak, skoro się sądów marszałkowskich boisz i nie wiesz,