— Pomaszerowali ramię w ramię, zjednoczeni przeciwko arcywrogowi,
Egiptowi…
Słuchaczom odjęło mowę.
Tymczasem biskup zebrał ze stołu kufle i zaczął demonstrować przebieg bitwy.
— Tak, przeciwko sułtanowi Egiptu — potwierdził, zbierając dalsze naczynia, aby
wszystko unaocznić. — Jego oddziałami, liczebnie słabszymi, chociaż wzmocnili je
Chorezmijczycy… — odsunął dzban od talerza pełnego ogryzionych kurzych kości,
który przedstawiał Jeruzalem — dowodził młodziutki emir Rukn ad-Din Bajbars, zwany
„Łucznikiem”. Na piaszczystej równinie niedaleko Gazy wojska stanęły naprzeciwko
siebie…
— I co dalej! — naciskali niedowierzający, zmieszani i zdumieni słuchacze, ale
w tejże chwili do karczmy wkroczyli żołnierze Eliasza, utorowali sobie drogę przez ciżbę
i wezwali obu duchownych dostojników, aby udali się z nimi do zamku.
W tłumie rozległy się pomruki, lecz nikt nie podniósł ręki w obronie przybyszów.
Może byli oszustami, kuglarzami opowiadającymi facecje? Przecież ta historyjka
o pójściu ramię w ramię naszych chrześcijańskich rycerzy razem z tymi poganami nie
mogła być prawdą!
Biro zatrzymał jednak eskortę. Żołnierze chętnie przyjęli zaproszenie, nawet ich
dowódcy odmowa wydawała się niewskazana. Dzięki temu duchowni mogli sobie
jeszcze pozwolić na „najostatniejszy” łyk.
106
Mnie zaś karczmarz odwołał na bok.
— Ruszaj zaraz na górę do zamku, tam do nich niepostrzeżenie dołączysz. Bombarone
nie wszystkich przyjmuje! Ja zatrzymam ich jeszcze trochę!
Podziękowałem mu dodatkową sztuką złota i pospieszyłem w drogę.
Kasztel barona Coppi z Cortony leżał na zboczu wzgórza panującego nad miastem.
Z pałacem w mieście łączył go podwójny wijący się mur, który ochraniał dojazd.
Odziany wciąż w czarny habit, kroczyłem drogą wytyczoną pod górę.
Właściwie każdemu zwykłemu minorycie było najsurowiej zakazane, pod karą
wykluczenia z zakonnej wspólnoty, utrzymywanie stosunków z Eliaszem z Cortony,
dwukrotnie ekskomunikowanym byłym generałem naszego zakonu, ale w tym
przebraniu nikt mnie przecież nie znał, ponadto w mojej sytuacji — miałem już gorsze
grzechy na sumieniu — nie zważałem na skutki.
Nie dotarłem jeszcze na górę, gdy po kamiennym bruku przetoczył się obok
mnie eskortowany przez żołnierzy pojazd z herbem odszczepieńczego Eliasza. Obaj
dostojnicy — jakże uspokoiło to moje sumienie! — znajdowali się w pożałowania
godnym stanie: byli, krótko mówiąc, pijani w sztok! Trzeba im było pomóc wysiąść
z powozu i zaprowadzić do środka. O mnie nikt się nie troszczył, poszedłem więc za
nimi, wobec czego wszyscy sądzili, że towarzyszę przybyłym.
I tak znalazłem się przed Eliaszem, który siedział za stołem w bogato zdobionej
komnacie i nawet nie zadał sobie trudu, aby się podnieść na nasz widok. Wyrażającym
pewność siebie zapraszającym gestem wskazał nam, obu duchownym i mojej skromnej
osobie, miejsca, gdzie powinniśmy usiąść, i czekał, żebyśmy przedstawili swoje życzenia.
Ze strony dostojników doczekał się tylko kilku beknięć i dość głupawego chichotu.
Wzrok Eliasza powędrował więc ku mnie, ja zaś mogłem jedynie wzruszyć bezradnie
ramionami.
— Nie czynię cię odpowiedzialnym za ich stan — odezwał się Eliasz — ale powinieneś
mi ich przynajmniej przedstawić.
Zawstydzony opuściłem oczy. Teraz pomyśli z pewnością, że ja również nie jestem
całkiem trzeźwy, nie znałem jednak imion kapłanów, a mojej historii nie chciałem
wyjawiać w obecności osób trzecich.
Wybawił mnie z opresji dowódca żołnierzy, meldując głośno niczym mistrz
ceremonii:
— Jego eminencja Albertus z Rezzato, patriarcha Antiochii! — wskazał na chudego,
wysokiego starca z falującą siwą brodą, który rozglądał się gniewnie wokół, lecz
uporczywie milczał. — I jego ekscelencja Galeran, biskup Bejrutu!
Ten ostatni na dźwięk swego nazwiska drgnął i powiedział:
— Chcemy się widzieć z Ojcem Świętym!
107
Eliasz spojrzał zdziwiony.
— Bardzo proszę! — rzekł, wchodząc z godną podziwu giętkością do gry, której celu
i reguł także on nie mógł znać. — Opowiedzcie mi o naszej drogiej Syrii, gdzie sam
niegdyś przebywałem jako prowincjał. Naturalnie tylko to, co może być przeznaczone
dla moich uszu. Ach, jakże często brakowało mi jej uroków, jej spokojnego…
W tym miejscu Albert przerwał mu prawie cholerycznym wybuchem:
— Spokojnego? — zawołał szyderczo. — Jeruzalem zniszczone, królestwo na skraju
przepaści, niewierni tryumfują!
Galeran wpadł mu w słowo lamentując patetycznie:
— W piaskach niedaleko Gazy, pod wioską Harbijja lub, jak my mówimy, La Forbie,
legło w gruzach nasze szczęście, skończyła się sława zachodniego oręża! Poległ mistrz
templariuszy i ich marszałek, dostał się do niewoli mistrz szpitalników!… Trudno
uwierzyć, ale zaledwie trzydziestu trzech templariuszy uratowało się ucieczką do
Askalonu, i jeszcze dwudziestu sześciu joannitów, i trzech rycerzy zakonu krzyżackiego!
Jesteśmy zgubieni — załkał — jeśli nam nie pomożecie!
— Jakże często błagaliśmy Ojca Świętego, żebraliśmy o pomoc — zagrzmiał teraz
także patriarcha i podniósł się chwiejnie. — Teraz żądamy od głowy chrześcijaństwa, od
naszego papieża, żeby całą swą siłę skierował do kraju, który także dla niego powinien
być święty, do którego obrony i ratunku wezwał niegdyś wszystkich jego wielki
poprzednik Urban… — Beknął głośno. — Trzeba bronić tej ziemi, zamiast wieść tutaj
egoistyczne spory z cesarzem i światem! Jeśli zarzuty papieża wobec Hohenstaufa są
prawdziwe, chętnie poprę go na soborze, by Fryderyka poskromić, ale Innocenty, jako
ojciec nas wszystkich, ma również obowiązek…
— Chcemy dostać się do papieża — powtórzył Galeran, próbując wstać.