– Stroiki inżynierowej musiały ulec smutnym wypadkom – zauważył wesoło.
– Zostały w chacie podobno.
– Otóż tak, dobrze jej! Po co jeździ z mężem, nieodstępna jak wyrzut sumienia. Siedziałaby
w mieście. Bardzo się cieszę z tej straty. Będzie miała naukę na przyszłość. Potrzebna nam tu
jak dziura w bucie! Wiecznie kogoś zbałamuci, a my za tego musimy wszystko odrabiać.
Szkoda, że ten fircyk Grocholski nie poszedł na dno z jej sukienkami. Brr, co tu wody!
Chłopak odsapnął, bo go nurt za piersi chwytał.
– I powiedz mi, Żabba, skąd się ten tani płyn wziął w takiej ilości przez jedną noc?
– Z gór – wygłosił zapytany.
– Ale z jakich?
– Skąd ta rzeka płynie.
– Gruntownie znasz kwestię! Jakież to? Alpy, Himalaje, Andy?
– Góry i kwita!
– Otóż i odpowiedź inżyniera! Poproszę naczelnika, żeby cię wysłał na praktykę do wiej-
skiej szkółki na zarysy geografii!
– Nie durz mi głowy! – burknął Litwin.
– To dopiero głowa drogocenna! Żeby ją wytrząść, to przysięgnę, że mak by się sypał.
Kolega coś zamruczał niewyraźnie. Nigdy nie próbował walczyć na języki z panem Hiero-
nimem. Drwin jego i przedrzeźniań bała się cała akademia.
Wzgórek pod lasem zbliżał się widocznie. Można już było rozróżnić wyraźnie kilka postaci
czarnych, a jedną jasną i usłyszeć nawoływania znajomych głosów.
– Salve! Salve! – wołał pan Hieronim, wyprzedzając Żabbę. – Nie krzyczcie! Wierzę w wa-
sze dobre intencje co do mej osoby! Jestem wam mocno obowiązany, a jak będę w możności
odwdzięczenia, to klnę się na bogi, że sam się pierwej uratuję, a po was poślę modły do nieba!
Witajcie, witajcie!
Żabba, słuchając tego, uśmiechnął się lekko.
5
– Ja przyszedłem przecież – wtrącił.
– Aha, dopominasz się solidniejszej wdzięczności! – śmiał się pan Hieronim. – Bądź spo-
kojny! W takim razie poślę po ciebie tego raka, co to chodził po drożdże na Podlasiu.
– Hm, to dobrze! Już wolę modły!
– Jak się masz, Ruciu, jak się masz? Tędy, tędy! – wołano ze wzgórza.
Chłopak dotarł do stromego brzegu, rzucił nań swe mienie, potem wdrapał się jak kot, po-
mógł Żabbie i dopiero wtedy otrząsnął się z wody i ukłonił całemu towarzystwu.
– Staję do apelu, panie naczelniku! – odezwał się do średnich lat mężczyzny. – Rzeka odarła
mnie z owoców pracy, nie mam nawet ołówka!
– Dobrze, że żyjemy i kasa uratowana! – odparł naczelnik.
– Ale moje suknie tam! – wskazała desperacko pulchną rączką dama różowa i biała, ucze-
piona do naczelnikowego ramienia.
– I mój frak przepadł! – jęknął Grocholski melancholijnie.
– Szkoda! – zaśmiał się Hieronim. – Zagrałbym wam Tadeusza, żeby nie to, że i mój smy-
czek zginął.
– Ale widok przepyszny! – ozwał się naczelnik.
Wszyscy spojrzeli na rzekę. Istotnie, widok był piękny grozą i ogromem.
Niewielki potok, płynący wczoraj jeszcze o kilkaset kroków od wsi leniwy, cichy, przez pół
doby urósł do niezwykłych rozmiarów.
Olbrzymimi wałami parła fala przed sobą środkiem prądu stogi siana, deski, zielsko, liście,
gałęzie, wszystko plątane w bezładny kłąb.
Huk i wrzenie kotłowało się jak w zbuntowanym mieście, rzeka wyglądała jak lud rozju-
szony, pijany, ryczący, żądny krwi i ognia.
– Przypomniała babka dziewic wieczór – rzucił Hironim, trącając lekko Grocholskiego. –
Cóż, Jasiu, nie popłyniesz na ratunek sukni damy twego serca? – zagadnął z cicha.
– Tej sztuki nawet ty byś nie dokazał.
– Doprawdy? Czy wiesz o jakich ważnych przeszkodach?
– Wiem: niemożliwość!
Oczy chłopca zamigotały sinawym błyskiem polerowanej stali.
– Niemożliwość! Hieronim Białopiotrowicz, wasz sługa, nie wie, co to za facecja, co się tak
brzydko wabi!
– Et, porzuć! – wtrącił Żabba. – Choćbyś chciał, to nie możesz wyłowić smyczka!
– Milcz! Nie otwieraj krwawiących ran, bo jak się rozgniewam, to cię wrzucę tam, gdzie
najady przymierzają sukienki naczelnikowej, będziesz dopiero krzyczał z zachwytu!
Koledzy parsknęli śmiechem. Litwin skrzywił się, jak ktoś, co chce kichnąć, a nie może, i
mruknął uparcie:
– Ale taki smyczek przepadł całkiem!
– Masz, idź go szukaj! – zawołał swawolnik, porywając czapkę towarzysza i ciskając ją da-
leko w wodę.