Tuż przed świtenrskierował się na południowy zachód od Londynu. Dwa miesiące przed atakiem choroby rozstał się wreszcie, chociaż niechętnie, ze swym starodawnym cooperem bristolem i prowadził teraz jensena healeya. Cieszył się, że samochód jest dotarty; już się niemal przyzwyczaił do zmiany. Symboliczne rozpoczynanie nowego życia w towarzystwie dziewiczego auta byłoby irytująco banalne.
Dalgliesh wrzucił do bagażnika jedną walizkę i kilka niezbędnych drobiazgów, włączając w to korkociąg, a do kieszeni wcisnął tomik wierszy Hardy'ego, “Powrót do stron rodzinnych", oraz przewodnik Newmana i Pevsnera po zabytkach architektury w Dorset. Miały to być typowe wakacje rekonwalescenta: ulubione książki, krótkie odwiedziny u starego przyjaciela jako cel podróży; trasa codziennych wypraw mogła być ustalana każdego dnia wedle uznania i obejmować tereny zarówno znane, jak i dotychczas nie znane; istniał też zbawienny czynnik w postaci osobistego problemu, który usprawiedliwi zarówno potrzebę samotności, jak i bezczynności. Gdy Dalgliesh po raz ostatni rzucił okiem na mieszkanie, z zakłopotaniem stwierdził, że jego ręka bezwiednie sięga po walizkę śledczą. Nie pamiętał, kiedy ostatnio wybrał się w podróż bez niej, nawet podczas urlopów. Gdyby ją teraz zostawił, potwierdziłby nieodwołalność decyzji, którą będzie sumiennie rozważał przez następne dwa tygodnie, mimo iż w głębi duszy wiedział, że już ją podjął.
Do Winchester dotarł akurat na późne śniadanie w hotelu zbudowanym w cieniu katedry, następnie przez dwie godziny odkrywał uroki miasta, wreszcie przekroczył granice Dorset wjeżdżając przez Wim-Iłiiinc Minster. Dopiero teraz poczuł, że wcale nie ma ochoty dotrzeć do kresu podróży. Pojechał powoli, praktycznie bez powodu, do llllindfbrd Forum, kupił tam butelkę wina, bułki z masłem, ser i owoce mi obiad oraz dwie butelki amontiiiado dla ojca Baddeleya. Następnie ruszył na południowy wschód przez wioski Winterbourne i Wareham do zamku Corfe.
Dumne głazy, symbol odwagi, okrucieństwa i zdrady, trzymały straż na krawędzi urwiska Purbeck tak samo jak tysiąc lat temu. Podczas samotnego pikniku Dalgliesh wciąż kierował wzrok ku tym nagim ciosom skalnym, zwieńczonym wysoko na tle pastelowego nieba blankami. Ociągał się z jazdą w ich cieniu i pragnął przedłużyć nieco samotność tego spokojnego, miłego dnia. Przez jakiś czas jeszcze szukał bezskutecznie w bagiennych zaroślach goryczki mokradlanej i dopiero potem przebył ostatnie pięć mil drogi.
Wieś Toynton: w popołudniowym słońcu błyszczała nitka tarasowatych chatek o falistych dachach z szarego kamienia. Na jej końcu rozsiadł się niezbyt malowniczy pub, dało się też dostrzec pospolitą wieżę kościoła. Teraz droga, biegnąca wzdłuż niskiego kamiennego muru, wznosiła się łagodnie między rzadkimi plantacjami jodły. Dalgliesh zaczął rozpoznawać znaki z mapy ojca Baddeleya. Wkrótce szlak rozwidli się. Jeden wąski jego pas pobiegnie na zachód, skrajem cypla, drugi poprowadzi przez bramę do Folwarku Toynton i dalej do morza. Rzeczywiście, nagle wyłoniła się ciężka, żelazna brama w murze o trzech stopach grubości, utworzonym z płaskich, nie spojonych ze sobą głazów. Kamienie umiejętnie i zawile poukładano, połączono porostami oraz mchem i zwieńczono falującymi trawami. Mur tworzył barierę równie szczelną jak cypel, z którego zdawał się wyrastać. Po obu stronach bramy wymalowano napisy na desce. Ten z lewej głosił: “Prosimy łaskawie uszanować nasze zacisze", z prawej był mniej subtelny. Litery już nieco wyblakły, ale wymalowano je bardziej profesjonalnie. Tablica głosiła: “Wstęp wzbroniony. Teren prywatny. Groźne urwiska - brak dostępu do plaży. Samochody i przyczepy parkujące tutaj będą usuwane".
Pod tym napisem umocowano dużą skrzynkę pocztową.