Wyszliśmy na uliczkę i skierowaliśmy się ku fabryce.
– Słuchaj! – rzekłem – ciebie tu prawdopodobnie podejrzywają o romans z panią Z*?
Bo jak ludzie sobie wytłumaczyć mogą te częste stosunki twoje z nią, a nie bez tego, żeby cię kto nie widział wkradającego się do niej wieczorami.
– Nie wiem, – odpowiedział zażenowany, – może. Ale cóż ja na to poradzę? U siebie przechowywać bibuły nie mogę. W razie złego wypadku ze mną, zostanie przynajmniej bibuła, już przeciągnięta na tę stronę. Nic na to nie poradzę, – powtórzył. – Pocieszam siebie tym, że za rok najdalej to się skończy, mąż jej otrzyma już emeryturę, no i, naturalnie, wyjadą stąd. Jak ja wówczas urządzę się ze składem, doprawdy nie wiem. Z pewnością nie będzie tak wygodnie.
– Wygodnie! Ależ niech cię pioruny biją, człowieku! Co ty nazywasz wygodnym?
Czy nie te skrzypiące schody do pani Z*?
– Schody, jak schody, – odpowiedział z rezygnacją mój towarzysz, – ale bezpieczeń-
stwo bibuły zupełne i względna łatwość wywiezienia jej stąd. Ja nie mogę sobie pozwalać na częste wyjazdy – zwraca to uwagę i mam zresztą służbę. Pani Z* łatwiej to uskutecznia.
A oprócz tego pani Z* nie tchórzy i to moja największa wygrana. Wolę iść nocą na trzecie piętro po takich schodach do człowieka, który się nie boi, niż mieć do czynienia z bałwanem, opanowanym drżączką. Miałem tu takiego idiotę!
– Wyobraź sobie, – mówił z wzrastającym oburzeniem, – co ten bałwan mi urządził!?
Trzymam się tej zasady, żeby u siebie bibuły nie mieć. Praca w fabryce i służba w P. P. S.
zmusza mnie do częstego wychodzenia z mieszkania, nieraz muszę kogokolwiek z intere-santów zostawić u siebie w pokoju. Nawet porządniejszych książek legalnych u siebie nie trzymam, a cóż dopiero bibułę! Nim więc nie urządziłem składu u pani Z*, musiałem rozsyłać pakunki do różnych znajomych. A ten idiota – był to mój krewniaczek, sprowadzi-
łem go nawet umyślnie na praktykanta do fabryki, no i do P. P. S. – wiedział o mojej robocie, okazywał współczucie. Dałem mu dwa czy trzy pakunki do przechowania. Akurat nie było mnie w domu – wyjeżdżałem wówczas do Warszawy – przyjechał tu do miasteczka prokurator z żandarmem. Jak się potem okazało, przyjechali zrobić rewizję u chłopa oko-licznego, który gdzieś po pijanemu wyłajał cara. A u mego krewniaczka odrazu wszystkie pchły pozdychały ze strachu. Miał u siebie bibułę, więc był przekonany, że to właśnie dla niego przyjechał żandarm. Opanowała go taka idiotyczna drżączka, że pod wieczór wy-niósł pakunki do lasu i zakopał, a ze strachu zapomniał potem, w którym miejscu. Teraz
wciąż się boję, że ktokolwiek wypadkiem na bibułę zakopaną natrafi, dojdzie to do władzy i zwrócą uwagę na nasz kąt.
– I wiesz, – dodał ze złością, – ta logika tchórzów! Pytam go, czemu lepiej nie spalił
bibuły? Powiada, że był przekonany, iż przyjechali do niego, więc się bał palić, by dym z komina go nie zdradził. Idiota – bał się dymu, a nie bał się wieczorem włóczyć z pakunkami tam, gdzie go jako kontrabandzistę złapaćby mogli.
– Idiota! – powtórzył raz jeszcze X., widocznie nie mogący strawić zawodu, doznane-go z powodu krewniaka.
– Myślałem, gdyś zaczynał, – mówiłem mu, – że będziesz mówił o N. N...
– Głupi jest, ale nie tchórz – żywo przerwał mi mój towarzysz. – Nie, nie tchórz.
– Ale powiedz mi, jak się dostałeś do serca tego śmierdzącego perfumą ananasa? Nie przez kobietę przecie?
– Przez kobietę? Nie! – śmiał się X., – ale to jest zacny chłop. Wy tam w stolicy przyzwyczajeni jesteście do ludzi mądrych. Jak wam który nie będzie za panią matką, Mark-sem, powtarzał pacierza o walce klas i materialistycznym pojmowaniu dziejów, to już dla was jest do niczego. Ja tu przebierać nie mogę. N. N. o materializmie historycznym nie słyszał nigdy, a gdyby i usłyszał, to go nie zrozumie. Ale wie, że na świecie jest źle, że ludziom krzywda się dzieje. Sam się czuje również pokrzywdzony: raz – jako Polak, dwa –
jako najemnik w fabryce. Ojciec jego zginął w powstaniu. A i te kobiety! Sądzisz, że któ-
rąkolwiek skrzywdził, uwiódł? Broń Boże! Zabawny człowiek! Tego jestem zupełnie pewny. Względem mnie ma pewne obowiązki. Mnie pan dyrektor trochę ceni i szanuje, a tego biedaka maltretuje; bronię więc go, jak mogę.
Podchodziliśmy już do fabryki. Mój towarzysz był zmęczony i wyczerpany, lecz widocznie był stęskniony do pogawędki z człowiekiem, bliskim mu ideą, związanym z nim wspólnością pracy, – nie chciał się ze mną rozstać.
– Może jesteś zmęczony? – pytał trochę niespokojnie, – jeśli chcesz się wyspać, idź na górę do N. N. Może nawet będzie to bezpieczniej. Co? Ja przeczytam jeszcze „Robotnika”, jeszcze nie zasnę!
– Nie, – odparłem, – wolę nocować u ciebie. Pogadamy jeszcze.
– Jak chcesz, jak chcesz! – mówił uradowany, – przyznam ci się, że i ja wolę być z to-bą. Ale pamiętaj! – przestrzegał, – jutro obudzę cię rano, przed przyjściem stróża, który sprząta u mnie. Wyprawię cię na górę do N. N. na herbatę. Lepiej będzie, gdy ciebie razem ze mną nie będą widzieć.
Prawie do świtu trwała cicha nasza rozmowa o sprawach partyjnych. Mój towarzysz interesował się każdym szczegółem pracy, wymuszał na mnie opowiadania, rozpytywał o każdą osobę, biorącą udział w ruchu, i raz po raz powtarzał:
– Pamiętaj, gdy kto się tam u was skompromituje i będzie musiał uciekać za granicę, przysyłajcie go do mnie. Już ja go przeprawię szczęśliwie na tamtę stronę! Nazajutrz po przyjeździe do mnie będzie już w Krakowie. A może kto z was tam zanadto jest zmęczony, mogę urządzić tu wakacje. Mam tu znajomego szlagona. Dawno myślę, by u niego urzą-
dzić przytułek letni dla naszych. Odpoczną sobie chłopcy na trawce. Mówisz, że M. – wymienił mi nazwisko jednego z towarzyszów – jest zdenerwowany i przemęczony. Przysy-
łajcie go, odpocznie tutaj.
Wreszcie, zmęczeni, zasnęliśmy. Lecz już koło siódmej obudziło mię wołanie X.
– Wstawaj prędzej, za chwilę przyjdzie stróż! Już cię pewno N. N. czeka z herbatą.
Umyjesz się u niego. No, ruszaj się, śpiochu!
Po chwili byłem już u N. N. i wdychałem mdły zapach tanich perfum. N. N. był już na nogach i flegmatycznie przyrządzał herbatę.