Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


– Mylicie się, Jaśnie Oświecony Panie! Koń, jakośmy rzekli, nie pochodzi i na mój rozum ze
stajni hrabiego. Gdyby tak było, zbyt dobrze znamy swój obowiązek, abyśmy go stawili przed
oczy komukolwiek z dostojnych członków waszego rodu.
–– Prawdać to – zauważył oschle baron. W tej właśnie chwili przyszedł z pałacu zgrzany od
biegu i pełen pośpiechu młody kamerdyner. Szeptem podał do ucha swemu panu wiadomość o
nagłym zniknięciu części obicia w komnacie, którą stosownie określił, wchodząc przy tym w po-
ufne i drobiazgowe szczegóły wypadku, lecz ponieważ z tych wszystkich zdarzeń zbyt cichym
spowiadał się głosem, tedy nie uronił ani jednego słowa, które by mogło zaspokoić nastraszoną
ciekawość giermków. W czasie tej rozmowy młody Fryderyk zdawał się rozmaite zdradzać wzru-
szenia. Wkrótce jednak odzyskał swój spokój i wyraz zawziętej złości utrwalił się już na jego
obliczu w chwili, gdy wydał nieodwołalny rozkaz natychmiastowego zamknięcia owych komnat i
oddania mu klucza do rąk własnych.
– Jestże wam wiadoma, Jaśaie Oświecony Panie, opłakana śmierć Berlifitzinga, starego my-
śliwego? – rzekł do barona jeden z jego wasalów po odejściu pazia, gdy olbrzymi wierzchowiec,
którego baron, przed chwilą uznał za swego, ze zdwojoną wściekłością miotał się i poskakiwał
wzdłuż głębokiej alei, wiodącej od pałacu ku stajniom Metzengersteinów.
– Bynajmniej! – odrzekł baron, gwałtownie zwracając się ku mówiącemu. – Umarł, powia-
dasz?
– Istna to prawda, Jaśnie Oświecony Panie! Sądzę, iż dla członka waszego rodu wiadomość
owa nie jest zbyt przykra.
Przelotny uśmiech przemknął po twarzy barona.
– Jaką śmiercią zmarło mu się?
26
– W swych bezrozumnych zabiegach dokoła ocalenia najprzedniejszej połaci swej stadniny
myśliwskiej – zginął marnie w płomieniach.
– Doprawdy! – wykrzyknął baron, zgłoskując – jakby z wolna i stopniowo wczuwał się w ja-
kąś tajemniczą oczywistość.
– Doprawdy. – powtórzył wasal.
– Zmora! – rzekł młodzieniec z niemałym spokojem i bez troski wszedł do pałacu.
Odtąd znaczna zmiana zaszła w widomych czynach młodego rozpustnika – barona Fryderyka
von Metzengerstsina. W istocie – jego zachowanie się zaprzeczyło wszelkim przedwczesnym
y/nioskom i pogmatwało zamysły niejednej matce. Jego obyczaje i rodzaj życia wyodrębniały się
coraz dosadniej i nasuwały mniej niż kiedykolwiek pokrewnych zestawień z obyczajami szlachty
okolicznej. Nie widziano go nigdy poza obrębem jego własnych majętności i w szerokim
Świecie społecznym nikt mu bezwzględnie nie sprzyjał – chyba ów olbrzymi, rozhukany, nie-
rzeczywisty, maści płomiennej rumak, którego odtąd nieustannie dosiadał, a który niezaprzecze-
nie miał niejakie tajemnicze prawo do godności druha.
Wszakże co pewien czas nawiedzali go sąsiedzi.
– Czy baron raczy naszą ucztę zaszczycić swoją obecnością? – Czy baron raczy stowarzyszyć
się z nami gwoli polowania na dzika?
– Metzengerstein nie poluje. – Metzengerstein przyjść nie raczy – takie były jego odpowiedzi
– harde i krótkie.
Tym częstym zniewagom nie mogła folgować butna szlachta. Odwiedzano go nie tak przyjaź-
nie – nie tak pochopnie. Z biegiem czasu zaprzestano zgoła odwiedzin.
Wiadomo było, że wdowa po nieszczęsnym Berlifitzingu twierdzi stanowczo, iż barona nie ma
w domu wówczas, gdy chce być nieobecny, ponieważ gardzi towarzystwem równych sobie – i że
dosiada konia wówczas, gdy chce się uniedostępnić, ponieważ woli obcować z koniem niż z
ludźmi. Słowa te były bezwarunkowo niedorzecznym zapędem dziedzicznej zawziętości i jedno-
cześnie dowodem, że wnioski nasze stają się osobliwym absurdem w chwili, gdy chcemy je ująć
w kluby niezwykłej stanowczości.
Ludzie dobrotliwi przypisywali jednak zmianę obyczajów młodego magnata słusznej rozpaczy
syna dotkniętego przedwczesną stratą rodziców – zapominali wszakże przy tym o jego okrutnym
a beztroskim żywocie w dniach bezpośrednio po owej stracie nastałych. Byli i tacy, którzy go po
prostu posądzali o przesadne poczucie Własnej wagi i godności. Inni z kolei (a w ich liczbie wy-
mienić możnadomowego lekarza) stwierdzali bez wahania chorobliwą melancholię i zboczenia
dziedziczne – tymczasem bardziej tajemnicze i dwuznaczne pogłoski krążyły wśród tłumu.
W istocie – przewrotne przywiązanie barona do nowo nabytego wierzchowca – przywiązanie,
które zdawało się wzrastać pod wpływem każdego nowego ze strony zwierzęcia dowodu drapież-
nych i diabelskich nałogów – nabrało z czasem w oczach ludzi rozsądnych pozorów potwornej i
zboczonej tkliwości. W olśnieniach południa, w przepastnych godzinach nocy, w chorobie czy w
zdrowiu, w ciszy czy w burzy – młody Metzengerstein trwał przykuty do siodła olbrzymiego ru-
maka, którego nieposkromione narowy tak trafnie odpowiadały nastrojom jego własnej duszy.
...Istniały ponadto okoliczności, które – wobec świeżo zaszłych wypadków – przydawały nad-
przyrodzonych i potwornych zabarwień opętaniem jeźdźca i potędze zwierzęcia. Przestrzeń, którą
zwierzę zagarniało jednym skokiem i którą zmierzono dokładnie, godnym podziwu nadmiarem
przekraczała granicę najzuchwalszych i najprzesadniejszych przypuszczeń. Baron ponadto nie
używał w stosunku do zwierzęcia żadnego poszczególnego imienia, chociaż wszystkie rumaki
swej stadniny wyróżniał nazwami charakterystycznymi. Rumak, o którym mowa, miał do swego
użytku stajnię w pewnej od innych odległości, w sprawach zaś opatrunków i innych posług nie-
zbędnych – nikt prócz samego we własnej osobie właściciela nie śmiał dopełnić wspomnianych
czynności ani nawet wkroczyć do zagrody, kędy piętrzyła się stajnia wyłączna. Nie uszło też
uwagi powszechnej, że chociaż trzej giermkowie, którzy zawładnęli biegunem, gdy wymykał się

Podstrony