Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zaczęło się wysoką gorączką, później bóle żołądka, wymioty i reszta brzydkiego kompleksu objawowego. O północy byłem pewien, że umieram. Skurcze były nie do wytrzymania i kiedy dobrnąłem do kabiny sanitarnej zobaczyłem odbicie swej twarzy w lustrze, twarzy zniekształconej, zielonkawej, z kroplami potu. Znak niewidzialności świecił jak sygnał ostrzegawczy na mym bladym czole.
Dłuższy czas leżałem oklapnięty na kafelkowej podłodze, wchłaniając jej chłód. Potem pomyślałem: „Co będzie, jeśli to ślepa kiszka, ten śmieszny, przestarzały, prehistoryczny relikt? W stanie zapalnym, gotowy do pęknięcia?”
Potrzebowałem lekarza.
Telefon był pokryty kurzem. Nie zatroszczono się o to, aby go wyłączyć, ale nie dzwoniłem do nikogo od chwili aresztowania, a do mnie nikt nie śmiał dzwonić. Karą za dzwonienie do Niewidzialnego była niewidzialność. Przyjaciele, jacy by nie byli, pozostawali daleko.
Złapałem za telefon, niezgrabnie wystukałem numer. Ekran zapalił się i robot z centrali zapytał:
- Z kim pan życzy sobie rozmawiać?
- Lekarza - dyszałem.
- W tej chwili, proszę pana.
Kojące, gładkie, mechaniczne słowa. Nie można było ogłosić robota niewidzialnym, więc wolno mu było ze mną rozmawiać. Ekran zajaśniał.
- Co panu jest? - spytał lekarski głos.
- Bóle brzucha. Może ślepa kiszka.
- Za chwilę będzie u pana...
Przerwał. Zrobiłem błąd pokazując moją cierpiącą twarz. Jego oczy oświetliły znak na mym czole. Ekran poczerniał tak gwałtownie, jakbym podał mu trędowatą dłoń do pocałowania.
- Doktorze - zajęczałem.
Już go nie było. Ukryłem twarz w dłoniach. To już idzie za daleko, myślałem. Czy przysięga Hipokratesa zezwala na takie postępowanie? Czy lekarz może zignorować błaganie chorego człowieka o pomoc?
Hipokrates nic nie wiedział o Niewidzialnych. Doktor nie musiał udzielać pomocy niewidzialnym ludziom. Dla społeczeństwa po prostu nie istniałem. Lekarze nie mogli rozpoznawać chorób nieistniejących osób.
Zostawiono mnie z moim cierpieniem. Była to jedna z mniej atrakcyjnych stron niewidzialności. Możesz wejść bez przeszkód do łaźni, jeśli ci się podoba - ale możesz równie bez przeszkód zwijać się z bólu na swym łóżku. Jak jedno to drugie, a jeśli twa ślepa kiszka akurat pęknie - no cóż, skuteczniej odstraszy to tych, którzy zdecydowaliby się pójść twą przestępczą drogą.
Moja ślepa kiszka nie pękła, przeżyłem, choć mocno osłabiony. Człowiek może wytrzymać przez rok bez rozmów z ludźmi. Może podróżować automatycznymi samochodami i jeść w zautomatyzowanych restauracjach. Ale nie ma automatycznych lekarzy. Po raz pierwszy poczułem się naprawdę poza nawiasem. Skazańcowi w więzieniu, kiedy zachoruje, przysyłają lekarza. Moja zbrodnia nie była na tyle poważna, bym zasłużył na więzienie i wobec tego żaden lekarz mi nie pomoże w cierpieniu. To nie było fair. Przeklinałem cholery, które wynalazły mą karę. Każdy świt witałem ponuro i samotnie, tak samotnie, jak Crusoe na swojej wyspie, tu w sercu dwunastomilionowego miasta.
 
* * *
Jak mam opisać moje zmiany nastroju, moje zwroty i halsy na zmiennych wiatrach mijających miesięcy?
Przychodziły chwile, gdy niewidzialność była radością, rozkoszą, skarbem. W tych paranoidalnych momentach byłem dumny, że nie pętają mnie te więzy, które pętają zwykłych ludzi.
Kradłem. Wchodziłem do małych sklepów i zabierałem utarg, podczas gdy kulący się kupiec lękał się mnie zatrzymać. Bał się, że przez krzyk jakby się zarazi moją niewidzialnością. Gdybym wiedział, że Państwo refunduje wszystkie straty tego typu, miałbym może mniejszą z tego przyjemność. Ale kradłem.
Zabawiałem się w intruza. Łaźnia nigdy już mnie nie kusiła, ale nachodziłem inne sanktuaria. Wchodziłem do hoteli i spacerowałem wzdłuż korytarzy, otwierając losowo drzwi. Większość pokojów była pusta. Niektóre puste nie były.
Podobny Bogu obserwowałem wszystko. Pozbywałem się skrupułów. Moja pogarda dla społeczeństwa - zbrodnia, która właśnie przyniosła mi niewidzialność - rosła.
Stałem na pustych ulicach podczas okresów deszczu. Ciskałem obelgi ku pobłyskującym budynkom, które piętrzyły się po obu stronach.
- Komu jesteście potrzebni? - ryczałem. - Nie mnie! Komu jesteście potrzebni choć trochę?!
Drwiłem, kpiłem i złorzeczyłem. Był to rodzaj obłędu, wywołany, jak przypuszczam, samotnością. Wchodziłem do teatrów, gdzie szczęśliwi zjadacze lotosu siedzieli oklapnięci w swoich fotelach masujących, przykuci przez żarzące się. trójwymiarowe obrazy - i wycinałem hołubce w przejściach. Nikt nie reagował. Luminescencja na moim czole kazała im zachowywać swe skargi dla siebie, więc milczeli.
To były szalone chwile, dobre chwile, chwile kiedy wydawało mi się, że mam sześć metrów wzrostu, i kroczyłem wśród widzialnych gamoni, wydzielając pogardę każdym porem skóry. Były to momenty obłąkania - przyznaję to otwarcie. Człowiek, który przez kilka miesięcy przebywał w warunkach przymusowej niewidzialności, najprawdopodobniej nie będzie zrównoważony.