Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Bolesiu.
Bladawa, o smutnej twarzy, przystojna panna, siedząca naprzeciw, wyciągnęła zza gorsu
medalion, otwarła i podała księciu.
Poniatowski rzucił oczyma na miniaturę i rzekł:
92
─ Tę twarz widziałem... ależ tak! Ten młodzieniec stał obok mnie trzeci w szeregu, kiedy z
karabinem prowadziłem pierwszy batalion pierwszego pułku piechoty do ataku w lasku falęc-
kim.
On padł...
Cała rodzina otaczała już księcia.
─ Dzieci! Wnuki moje! ─ zawołał siwy starzec. ─ Patrzcie!
Oto wódz spod Raszyna!
A najmłodszy chłopczyk ukląkł, pocałował wodza w but zakurzony i podniósłszy ku nie-
mu obie rączki wypowiedział z zachwytem:
─ Tsiąze Józef Poniatowsti!...
Wzruszony wyjechał Poniatowski za bramę białego dworu. W ciężkiej, gorzkiej służbie,
gdy dla trwania przy Napoleonie odrzuciwszy wszystko, co mu proponował cesarz Aleksan-
der przez Sanguszkę, przez Czartoryskiego, przez pułkownika Tolla, co zdawało mu się spły-
wać tęczowym potokiem pomyślności dla niego, złotym potokiem szczęścia dla kraju, w ar-
mii francuskiej narażony był na upokorzenia, lekceważenie, zaniedbanie i piekące wyrzuty
cesarza, że o chleb dla wojska się upomina, kiedy o Polskę walczyć idzie, a plany jego pewne,
zbawcze i niezawodne wywołania pożaru w dawnej Rusi polskiej Napoleon jednym zaprze-
czeniem zniweczył; gdy duszę jego żarła zmora złych przeczuć i posępnych myśli: te dzieci
polskie wyrosły przed nim jak kwiaty na gruzami zapełnionej drodze. Ten chłopczyk tam,
pałasza jego w kącie pilnujący, ta dziewczynka ze swoim wyuczonym dygiem i swoją papu-
zią francuszczyzną, ta polska panna dziewięcioletnia serce mu swoje całe w różach, lewkonii i
rezedzie na obrus koło serwety kładąca, ten pięcioletni entuzjasta, ten poeta z wulkanem ma-
lutkiego serduszka w piersi dziecięcej: śliczna godzina życia, lilia pamięci. Książę Józefie, ty
dla nas, dla nas idziesz walczyć ─ mówiły te dzieci ─ my nie mamy rycerza naszych serc, daj
nam dźwięk imienia, od którego zawsze zadzwonią nasze serca jak od srebra czystego. Niech
imię twoje, Józefie Poniatowski, stanie się wzniosłą myślą naszych dusz. My chcemy być
szlachetne, bądź nam wzorem. Pomnij, że wszystko można ludziom zabrać, lecz szlachetności
duszy zabrać im nie można, i że udaje nieprzyjaciel, jeśli szlachetnością duszy pomiata. Po-
mnij, książę Józefie Poniatowski, że jakakolwiek jeszcze przed nami dola, jakąkolwiek trage-
dię bytu przyszłe nam wieki gotują: my chcemy mieć ciebie jak naszą ukochaną gwiazdę na
oczach, my, dzieci polskie, chcemy mieć swój ideał honoru, męstwa, bezinteresowności, po-
gardy wszystkiego, co niskie, miłości wszystkiego, co najwyższe, godności i bohaterstwa,
niezłomności i ofiary, my, dzieci współczesne tobie i te, co po tobie przyjdą, chcemy mieć w
tobie rycerza myśli naszej bez trwogi i zmazy. Pamiętaj o tym dziś, jutro i zawsze i aż do
końca, pierwszy ułanie Polski...
W tak głębokiej zadumie jechał książę, iż nie zauważył, że żołnierze jego, przyśpieszyw-
szy tempa, tuż za koniem jego się znajdowali.
Ocknął się i ujrzał za sobą z boku swego adiutanta Kickiego w pąsowym mundurze.
─ Jesteś? ─ odezwał się.
─ Do rozkazów waszej książęcej mości. Na godzinę niemal drogi wyprzedziłeś nas, mości
książę.
─ Chciałem być sam.
─ Myślałeś, mości książę, o krzywdach naszego korpusu, jakich doznawaliśmy pod bratem
Bonapartego i jakich zapewne przy nim samym doznawać będziemy?
─ Nie ─ odpowiedział Józef Poniatowski ─ myślałem o Zawiszy Czarnym i dzieciach pol-
skich.
Kicki nie zrozumiał, ale odczuł, że tu jest coś, co jest większe nad myśl codzienną, umilkł i
przyciągnął cugle, aby koń wodza niósł go przodem i wyprzedzał wszystkich.
93
Z cichą dumą i godnością przyjął Poniatowski wybuch nie liczącego się z niczym gniewu,
jakim go Napoleon przy zameldowaniu się pod Smoleńskiem przywitał. Zdawało się, że
wszystkie błędy brata Hieronima i niepowodzenie komenderującego po Hieronimie marszałka
Davout na jego głowę chce zwalić. Huraganem wymowy wykazał wszystkie błędy, nie miar-
kując się w słowie. Poniatowski tłumaczył się i widział jedno: że Bonaparte trawiony jest
wewnętrzną troską i palony niepokojem.
Unosił się, wymyślał, ale widać było, że przede wszystkim głuszy się sam. Stalowobłękit-
ne potężne jego oczy rzucały ciemne ognie, niepodobne do zwycięskich wiosennych błyska-
wic, ale do piorunów posępnej, chmurnej jesieni. Groza w nich była większa jeszcze, ale mo-
cy nieodpartej mniej.
Przed Napoleonem stał za ogromnymi murami Smoleńsk, klucz Rosji, ,,święte miasto”.
Magazyny napełnione chlebem dla ludzi i furażem dla koni ─ spoczynek, dumny triumfu-
jący sztandar ze złotym orłem na głowie nad palladium rosyjskiego carstwa.
Armie rosyjskie Barclaya de Tolly i Bagrationa uderzyły w próżnię, wahały się, nie było
ich pod Smoleńskiem. Rozgrzany zwycięstwem nad zacięcie broniącym się Newerowskim,
marszałek Francji Ney z kawalerią, jak w Prusach, chciał zdobyć fortecę. Odrzucono go z
kulą pistoletową w kołnierzu i kilkuset za nim poległymi huzarami i piechurami. Ney cofnął
się i wjechał na wzgórek, Skąd ujrzał nieprzejrzane kolumny połączonych już armii rosyj-
skich, ciągnących na obronę miasta.