Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zjawił się także An'desha. Wyjaśnił już przyjacielowi, w jaki sposób poznał się z Karalem; Śpiew Ognia przyjął to ze spokojem. An'desha podkreślił, że to Talia ich zapoznała; Śpiew Ognia odnosił się do niej ze szczególnym szacunkiem. Tym lepiej; An'desha miał zbyt wiele na głowie, by tłuma­czyć się kochankowi ze zwykłej przyjaźni. Uderzenie burzy poruszyło najgłębsze wspomnienia Zmory Sokołów i An'desha jeszcze ich do końca nie uporządkował.
Przede wszystkim był pewien - jak niczego dotąd - iż to właśnie przed burzą ostrzegały go i awatary, i jego własne przeczucia. Wiedział już, że jakaś część jego pamięci rozpoznała to zjawisko - a raczej to, czego burza była zapowiedzią.
Jedno z wcieleń Zmory Sokołów nazywało się Ma'ar; postać ta wiązała się w jakiś sposób z burzą, lecz bez wniknięcia głęboko we wspomnienia An'desha nie umiał powiedzieć nic pewnego.
Kiedy Śpiew Ognia i Mroczny Wiatr wyszli, by poprzez swoje ptaki przeprowadzić zwiad na południe od stolicy, An'desha pozostał za bezpiecznymi osłonami Doliny. Chociaż wolałby porozmawiać z Karalem, odważył się poprosić mistrza Ulricha o pomoc w poszukiwaniu najdawniejszych wspomnień. Ulrich zgodził się i zaproponował swoją komnatę jako miejsce spotka­nia, co An'desha przyjął z ulgą. Młody mag zebrał całą odwagę, jak wtedy, gdy zwabił Zmorę Sokołów w śmiertelną pułapkę - i zapadł w trans.
Po długim czasie obudził się, zbyt wstrząśnięty, by mówić. Ulrich go nie poganiał; siedział obok, trzymając filiżankę słod­kiej herbaty, dając mu czas na odzyskanie równowagi. Jednak zanim An'desha zdołał się odezwać, przybył Śpiew Ognia z wiadomością, że magowie już się zebrali.
- Ja też powinienem pójść - powiedział An'desha tak stanowczo, jak tylko mógł; Śpiew Ognia spojrzał na niego z cie­płą aprobatą.
“Od tak dawna usiłował przekonać mnie, bym zaakceptował moją moc i wynikające z niej obowiązki... Pewnie teraz cieszy się, że jego praca daje owoce.”
Pomimo oszołomienia wywołanego zetknięciem się ze ślada­mi Zmory Sokołów, An'desha również czuł ulgę. Lepiej było podnieść ciężar, niż z obawą oczekiwać chwili, kiedy i tak będzie musiał się z nim zmierzyć. Podobnie czuł się po wizycie awatarów - jak małe, lecz jasne światełko wśród ciemności. Zaakcep­tował to, co musiał zrobić.
Poszedł z innymi do komnaty Rady i czekał, aż paziowie pozapalają latarnie wiszące na ścianach zdobionych gipsowymi ornamentami. Dworski artysta, siedzący dotąd w komnacie i szkicujący magów pod pozorem utrwalania historycznego wy­darzenia, został wyproszony przez Darena. Karal siedział tym razem obok gryfów; wyglądał, jakby wrócił z wycieczki za miasto. Widząc przyjaciela, uśmiechnął się do niego niepewnie. Wydawał się zmartwiony; An'deshabył niemal pewien, że to nie lot wprawił go w taki nastrój. “Karal jest odważny, bardziej niż ja. Nie bałby się samego latania. Coś innego musiało go przestraszyć.”
- Niech Karrral przemówi w imieniu naszej trrrójki - odezwał się Treyvan, kiedy ucichł szelest papierów i szuranie krzeseł. Gryf podniósł głowę; w jego zamyślonych oczach odbiło się światło. - Przedyssskutowaliśmy ssssprrrawę i Karrral wyrrrazi nassze wssspólne zdanie.
Karal chrząknął; wszystkie spojrzenia zwróciły się na niego.
- Na razie odkryliśmy pewną prawidłowość łączącą miej­sca, które odwiedziliśmy. Wszystkie kręgi ziemi mają podobne rozmiary i leżą w linii prostej; dzieli je ta sama odległość. Dolecieliśmy możliwie jak najdalej i nie widzieliśmy końca tej linii. Większość z nich wygląda, jakby kawałek gruntu został wycięty i zastąpiony innym. Zwykle tak przypominają ziemię valdemarską, że gdybyśmy ich specjalnie nie szukali, nie do­strzeglibyśmy różnicy. Niektóre pochodzą z miejsc zupełnie mi obcych - na przykład najbliższy: krąg czarnego piasku na północ od pałacu. Znalazłem też glebę pochodzącą prawie na pewno z Karsu; rosło na niej ziele występujące tylko w tym kraju. Mam próbki wszystkich kręgów. Ale jeden z nich... różnił się od pozostałych. To był... stopiony piasek, jak źle zrobione szkło - przełknął z trudem. - Byłoby... bardzo źle, gdyby stało się to w okolicy, gdzie mieszkają ludzie.
- Czy widziałeś jakieś niezwykłe zwierzęta, jak te, które nam opisywano? - spytała Elspeth.
Karal potrząsnął głową.
- Nie, nic nadzwyczajnego. Najwyżej owady nie występu­jące zwykłe w tej okolicy.
- Ja znalazłem kilka dziwnych zwierząt, nawet ptaka - odezwał się Mroczny Wiatr. - A raczej to Vree je złapał. Odniosłem wrażenie, że zakłócenia przebiegały nieregularnie i nie odnalazłem żadnej prawidłowości, lecz nie przyszło mi na myśl, iż niektóre z nich mogą się nie różnić od otoczenia.
An'desha przysłuchiwał się niespokojnie. To wszystko coraz bardziej przypominało stare wspomnienia, by mogło być tylko przypadkiem. “Miałem nadzieję, że dowiodą mojej pomyłki, a oni potwierdzają moje obawy!”
Na razie siedział i chłonął każde słowo, nie mając dość odwagi, by przemówić.
Mroczny Wiatr opisał schwytane i sprowadzone do pałacu stworzenia; inni magowie, którzy udali się w pozostałych kierun­kach, dzielili się swoimi obserwacjami. Karal również wtrącił kilka słów, spokojnie, lecz z szacunkiem. Nie odważył się dotąd formułować wniosków, lecz zaczął zaznaczać wyniki zwiadów na mapie terenów otaczających Przystań. Jego pewność siebie - a także zachęcające spojrzenia i jego, i Ulricha - dodały odwagi An'deshy.
- Wiecie, czym... kim byłem - odezwał się cicho, korzy­stając z chwili ciszy. Oczy miał utkwione w stole.
Wszyscy spojrzeli na niego; Karal przerwał pisanie.
- Ciągle noszę w sobie wspomnienia Zmory Sokołów - ciągnął. - Także z czasów, kiedy żył w innych postaciach. Rozpoznałem burzę w chwili, kiedy się zaczęła, choć nie wie­działem jeszcze, dlaczego i w jaki sposób. Proszę, nie bierzcie mnie za szaleńca. Mówię prawdę. Z pomocą mistrza Ulricha... poszukałem odpowiedzi na pytania; chyba wiem, co to za burza, co ją spowodowało i nawet wiem, dlaczego.
Zapadła cisza tak ciężka, że słychać było syk latarni.
- Miejcie cierpliwość; spróbuję wam to opowiedzieć. To najstarsze wspomnienia, do jakich dotarłem, chyba najstarsze ze wszystkich wspomnień Zmory Sokołów. Pochodzą z czasów, kiedy był on magiem i królem zwanym Ma'arem.
Gryfy zasyczały jednocześnie, podnosząc czuby. Nikt się nie poruszył.