Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

– A Lulejka, zamiast naprowadzić rozmowę na wyniki ostatnich badań nad
ciałami niebieskimi, odpowiadał spiesznie: – Niedźwiedzica? Nie lękaj się, słodka moja An-

17
geliko, choćby rozjuszonych tysiąc niedźwiedzic cię napadło, wszystkie położę trupem, zanim
dotkną jednego włoska na twojej głowie. – Ach, mój poczciwy Lulejko! – wzdychała księż-
niczka. – Całe szczęście, że proch już wymyślony, bo ty byś go z pewnością nie wymyślił. –
To samo było przy zrywaniu kwiatów, to samo przy chwytaniu motyli. Lulejka nie wahałby
się skoczyć w przepaść najgłębszą i wspiąć się na najdzikszy szczyt górski, byle zasłużyć na
uśmiech Angeliki, ale o astronomii, botanice i zoologii wiedział właśnie tyle co ja, z przepro-
szeniem, o algebrze. Toteż Angelika, chociaż Lulejkę dość lubiła, lekceważyła go, tym bar-
dziej że jak większość ludzi miała, według mojego zdania, zbyt wygórowane wyobrażenie o
głębiach swojej wiedzy.
W braku innych wielbicieli jednak, każdemu jej skinieniu posłusznych, chętnie przyjmo-
wała hołdy składane jej przez kuzyna.
Król Walorozo odznaczał się bardzo delikatnym żołądkiem i bardzo dobrym apetytem.
Szczególnie odkąd godność kucharza na dworze królewskim piastował niezrównany Rondeli-
no, król zaczął objadać się tak sumiennie i tak często zapadać na zdrowiu, że przyboczny le-
karz Jego Królewskiej Mości nie rokował mu długiego żywota.
Na samą myśl o możliwym zgonie Jego Królewskiej Mości ciarki przebiegały po skórze
chytrego ministra, markiza Mrukiozo, i podstępnej ochmistrzyni dworu, hrabiny Gburii-Furii.
W razie małżeństwa księżniczki Angeliki z Lulejką ster rządów przeszedłby w ręce młodego
księcia, a wtedy odpokutowaliby oboje za tysiące intryg, uchybień i przykrości, których ksią-
żę doznawał z ich przyczyny na każdym kroku. Jednym skinieniem palca pozbawiłby ich za-
szczytnych urzędów i wypędził ze dworu na cztery wiatry. A może by zażądał zwrotu kosz-
towności: pereł, tabakierek, pierścieni i zegarków, należących ongi do nieboszczki królowej,
jego matki, które chciwa ochmistrzyni przywłaszczyła sobie po jej śmierci. Zapewne pocią-
gnąłby także do odpowiedzialności Jego Ekscelencję ministra markiza Mrukiozo za skradzio-
nych dwieście siedemnaście tysięcy milionów dziewięćset siedemdziesiąt osiemkroć sto ty-
sięcy czterysta dwadzieścia dziewięć dukatów, trzynaście złotych i sześćdziesiąt sześć groszy,
które zmarły król Seriozo przekazał w spuściźnie Lulejce. Często się zdarza, że ludzie najza-
wzięciej nienawidzą tych, którym najwięcej wyrządzili krzywdy. Tak było i w tym wypadku.
Mrukiozo i Gburia-Furia wysilali całą swą pomysłowość w celu poniżenia biednego Lulejki
w oczach królewskiej pary, Angeliki i całego dworu. Rozgłaszali więc, że królewicz jest
skończonym głupcem, który nawet imienia swego nie umie napisać ortograficznie i podpisuje
się ,,Lólejka”, a imię Angeliki pisze małą literą, że włóczy się po stajniach z podpitymi pa-
robkami, że drzemie w kościele, że długów ma więcej niż włosów na głowie, że zgrywa się w
karty z królewskimi paziami, i wiele innych jeszcze plotek, bądź zupełnie kłamliwych, bądź
niemożliwie przesadzających drobne błędy i uchybienia księcia.
Nie przeczę, że książę Lulejka nie był bez winy, ale wszakżeż i królowa grywała w karty, i
król drzemał w kościele i objadał się aż do niestrawności. A jeżeli nawet książę Lulejka miał
jakieś zaległe rachuneczki u cukiernika, dostawcy dworu czy u nadwornego krawca, to któż
temu był winien, jeżeli nie Mrukiozo, który skradł Lulejce dwieście siedemnaście tysięcy
milionów dziewięćset siedemdziesiąt osiemkroć sto tysięcy czterysta dwadzieścia dziewięć
dukatów, trzynaście złotych i sześćdziesiąt sześć groszy, a teraz wypominał mu każdego du-
kata? Moim zdaniem, powinien by taki Mrukiozo siedzieć cicho jak mysz w dziurze i nie
wtrącać się w sprawy księcia, któremu już przecież dość wyrządził złego.
Potwarze i oszczerstwa w niedługim czasie zrobiły swoje. Księżniczka zaczęła spoglądać
na Lulejkę niechętnym okiem, na każdym kroku dawała mu do zrozumienia, że nie jest go-
dzien rozwiązać rzemyka u jej trzewiczków, wyśmiewała jego nieuctwo i to, że zadaje się z
prostakami, a na wszystkich balach dworskich i przyjęciach traktowała go tak pogardliwie, że
nieszczęsny Lulejka rozchorował się w końcu ze zmartwienia.
Choroba bratanka była Jego Królewskiej Mości bardzo na rękę, bo, jak wiemy, król z
tychże samych powodów co Mrukiozo i Gburia-Furia nienawidził Lulejki. Co do królowej, to

18
można było do niej łatwo zastosować przysłowie: ,,Kto z oczu, ten i z myśli.” Jejmość Pani
Walorozo troszczyła się tylko o to, żeby jej nie zabrakło partnerów do codziennej partyjki
wista i gości na wieczornej herbatce. Reszta mało ją obchodziła.