Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Mukoki dążył śladem przyjaciela, a za nimi postępował Rod, wciągnąwszy przedtem duży haust powietrza. Przez chwilę czuł na całym ciele gniotący ciężar; potężny grzmot prawie go ogłuszył, a niewidzialna siła ciągnęła w dół. Gdy jednak znalazł się bezpiecznie po drugiej stronie potoku, powietrze wciąż jeszcze napełniało mu płuca i po tym poznał, że trudne przejście zajęło ledwie parę sekund. Przez chwilę nie mógł nic dojrzeć. Potem rozróżnił obok ciemną postać, wynurzającą się z wody. Przed sobą miał chaos nocnego mroku i wiedział już, że spogląda w głąb wielkiej pieczary.
Wpił palce w skalistą krawędź i wydobył się na brzeg, tak jak to zrobili przed nim obaj Indianie. Stanął na kobiercu z miękkiego piasku. Raptem wyczuł na ramieniu uścisk czyjejś ręki. Jego uszu dosięgnął słaby okrzyk, ledwo dosłyszalny wśród grzmotu katarakty.
— Spójrz!
Przetarł zamglone wodą oczy i. patrzył przed siebie. Na razie nie mógł nic dojrzeć. Potem słabo, niby odległa gwiazda, zamajaczył błysk światła. Z wolna światło nabrało wyrazistości i Rod ku swemu wielkiemu zdumieniu zauważył, że unosi się ku górze jak ogromny błędny ognik. Po chwili lśnienie stopniowo opadło i wreszcie znikło.
Obaj chłopcy zobaczyli, że Mukoki, czając się, sunie w głąb pieczary, i bez słowa poszli za nim. W miarę jak oddalali się od kaskady, łomot spadającej wody coraz słabiej brzmiał im w uszach. Otoczył ich mrok gęstszy niż ciemność najgłębszej nocy, więc ujęli się wzajem za ręce. Rod dobrze wiedział, dlaczego jego towarzysze nie zapalają pochodni. Kędyś przed nimi płonęło inne światło, niesione przez obłąkanego myśliwca. Krew Roda pulsowała gorączkowo. Dokąd prowadzi ich John Ball?
Raptem zdał sobie sprawę, że nie stąpają już po gładkiej piaszczystej równi, ale wznoszą się w górę, jak to przed chwilą czynił człowiek z pochodnią. Mukoki zatrzymał się; dobrą chwilę stali wszyscy trzej nasłuchując. Daleki grzmot wodospadu brzmiał im w uszach jak stłumiony szept. Poza tym dźwiękiem w niesamowitym podziemnym świecie panowała zupełna cisza. Mieli właśnie ruszyć dalej, gdy coś osadziło ich na miejscu; było to odległe, łkające echo. Serce w piersi Roda niemal przestało bić. Głos umilkł z wolna i nastąpiła głucha cisza. Potem zabrzmiał niski, jękliwy płacz, pełen ludzkiej rozpaczy, a jednak tak dziki, że nawet Wabi zadrżał, próżno usiłując przebić wzrokiem nieprzeniknioną ciemność. Echa powtarzały jeszcze rozdzierający lament, a już Mukoki ruszył przodem, wiodąc za sobą obu chłopców.
Krok. za krokiem brnęli ścieżką wskazaną im przez błędny ognik pochodni szalonego myśliwca. Rod wiedział, że wstępuje na piaszczysty pagórek i że po drugiej jego stronie znów dojrzą światło, ale nie oczekiwał, że nastąpi to tak: prędko. Wszyscy trzej stanęli nagle, jakby powstrzymani niewidzialną zaporą, i szeroko otworzyli oczy na niespodziewany widok. Zaledwie o sto kroków, wbita w piasek, płonęła wielka smolna pochodnia, wysoka prawie na metr, a w jej purpurowym świetle, błagalnie wyciągając ramiona, klęczał John Ball. Tuż obok lśniła tafla wody, czarna jak atrament, i przed nią właśnie John Ball wywodził swoje żale. Jego głos dobiegał teraz ku trzem wędrowcom, tak jednak stłumiony, że nawet w zupełnej ciszy jaskini ledwo go można było pochwycić. Rod doznał wrażenia, że biedny obłąkany płacze jak zrozpaczone dziecko. Pochylił się i szepnął parę słów na ucho Wabigoona. Potem krok za krokiem tak cicho, że jego stopy obute w mokasyny nie czyniły najlżejszego szelestu postąpił w stronę wariata.
Wpół drogi stanął.
— Halo, Johnie Ball! — zawołał łagodnie.
Blade światło pochodni wydzieliło z mroku jego postać. Dał znów krok naprzód. Szept obłąkańca ustał, ale John Ball nie poruszył się. Klęczał nadal, wyciągając ręce w stronę ciemnego chaosu. Rod podszedł tuż i dopiero wtedy spytał:

Podstrony