Bo jeden hlinkowiec mi zabrał. Powiedział, że tam, dokąd jedziemy, będzie ciepło i nie będą mi potrzebne...
Andrzejowi wyrwało się z ust przekleństwo.
- Nie martw się - powiedział po chwili - znajdziemy ci jakieś (buty... - Naraz uświadomił sobie, że rozmawia z chłopcem tak, jakby miał z nim zostać. Tymczasem szedł przecież do Zakopanego. Musiał tam pójść, by rozmówić się z Galianem, a potem odnaleźć oddział Okszy. Dodał więc pośpiesznie: - To znaczy... będziesz miał jeszcze niejedną parę butów. Widzisz, ja też uciekam. Jesteśmy jakby towarzyszami.
- A mama?... - chłopiec spojrzał pytająco. - Czy mama wróci?
Andrzej przygryzł wargi aż do bólu. Udał, że nie słyszy pytania.
- Gdzieś sobie tak rozharatał nogę?
- Czy mama...
- Jeśli powiedziała - przerwał mu - to chyba wróci.
- Ja się tak boję o mamę...
Długą chwilę trwało milczenie. Andrzej rozciął koniec bandaża i zawiązał go na kokardkę. Bał się spojrzeć chłopcu w oczy.
- Już gotowe - powiedział. - Do wesela się zagoi.
- Tak się boję o mamę - powtórzył chłopiec.
- Zimno ci? - Andrzej patrzył na zsiniałe stopy chłopca. Nie czekając na odpowiedź, zdjął wiatrówkę i sweter. Sweter podał chłopcu. - Trochę za duży, ale to nic. Cieplej ci będzie. - Żałował, że nie zabrał z sobą pantofli, które przyniósł dezerter w zrabowanym plecaku. Przywiązałby je jakoś sznurkiem do nóg malca. W tej chwili chłopiec był niezdolny do dalszej drogi. Miał obolałe i spuchnięte stopy.
Andrzej patrzył na nie, tarł z roztargnieniem nie ogolony policzek. Po chwili powiedział jakby do siebie:
- Co ja z tobą teraz zrobię?
Błękitne oczy chłopca znowu napełniły się łzami.
- Pan już idzie?
- Ech - westchnął - muszę. - To ja pójdę z panem.
- Nie dasz rady. Daleko.
- Spróbuję. Jak żył mój tata, to chodziłem z nim na wycieczki. Byłem na Dziumbirze i na Czetwernicy.
- Widzę, że z ciebie dzielny turysta, ale boso daleko nie zajdziesz.
- Pójdę... - wyszeptał chłopiec błagalnie. Andrzej pochylił się nad nim, położył mu dłoń na ramieniu. Starał się mówić spokojnie, rozważnie.
- Słuchaj, ja też uciekam. Jeśli mnie złapią, to już po mnie. Tobie nic nie zrobią, tylko nie mów, skąd uciekłeś. Zostawię ci trochę pieniędzy... Pójdziesz w dół doliną. Gdy spotkasz kogoś, powiesz, że zabłądziłeś...
- Nie chcę... nie chcę - żachnął się, a twarz jego znowu nabrała wyrazu zaszczutego, wystraszonego zwierzątka.
- Słuchaj - wyszeptał Andrzej - jeśli cię ze mną złapią, będzie jeszcze gorzej.
- Niech mnie złapią... ja chcę z panem. Andrzej zdjął z ręki zegarek i podał go chłopcu.
- Jeżeli kogoś spotkasz, dasz mu ten zegarek. To drogi zegarek.
Chłopiec odepchnął wyciągniętą rękę. Skulił się.
- Nie chcę - załkał. - Ja się boję ludzi. Andrzej wstał, bezsilnym ruchem rozłożył ręce. Nie patrzał na chłopca, tylko utkwił wzrok w czubkach" swych starych, pękających w szwach butów. Myślał w tej chwili o rotmistrzu Okszy. Wyobrażał sobie, że stoi przed nim. Ścierają się ich spojrzenia. "A jeśli Oksza mi nie uwierzy? Jeśli nie będzie chciał ze mną rozmawiać?" - rozważał wszystkie możliwości. Wreszcie położył zegarek obok chłopca.
- Zrób tak, jak ci radzę - powiedział cicho. - Mówię ci, nic ci nie zrobią, tylko się nie przyznawaj...
Słyszał ciche łkanie malca. Bał się spojrzeć w jego stronę. Było mu ciężko, bardzo ciężko, ruszył jednak przed siebie. Gdy uszedł kilka kroków, usłyszał wołanie:
- Niech pan poczeka!
Obejrzał się. Malec biegł za nim, kuśtykając na zranionej nodze. Sweter sięgał mu do kolan. Mały plątał się w nim jak w worku. Gdy dogonił Andrzeja, objął mocno jego kolana, przylgnął do nich dygocąc.
- Niech pan nie idzie... Niech pan nie idzie... Andrzej otoczył go ramieniem. Czuł gwałtowne bicie serca, słyszał przyśpieszony, świszczący oddech. I naraz, jakby ten ciężar przygniatający go od chwili opuszczenia chłopca opadł, zrobiło mu się lżej, radośniej. Pomyślał, że jeżeli zostanie z chłopcem, nie będzie już samotny, walka o życie przynajmniej na jakiś czas nabierze sensu i treści. Przygarnął go jeszcze mocniej i powiedział:
- No dobrze... już dobrze... zostanę.
18
- Ile masz lat? - Jedenaście.
- Jak ci na imię?
- Szymon.
Kiedy postanowił, że zostanie przy chłopcu, wziął go na ramiona i poszedł szukać chwilowego schronienia. Po rumowisku wspięli się pod zbocze Pośredniego Wierchu. Tam pomiędzy dwoma maliniakami znaleźli obszerną dziurę. Andrzej kazał chłopcu wejść do śpiwora, sam zabrał się do rozpalania małej waterki.
- Cieplej ci? - zapytał.
Chłopiec skinął głową. Zdziwionym wzrokiem śledził szybkie, wprawnie ruchy swego opiekuna. Drżał jeszcze i szczękał zębami.
- Rozpalimy ognisko, to się rozgrzejesz - powiedział Andrzej na pocieszenie. - Tu w górach ciężkie jest życie, ale jakoś damy sobie radę... - prowadził ten monolog, by zapełnić głuchą ciszę. Chłopiec był bowiem tak zziębnięty i zmęczony, iż milczał uparcie. Andrzej wiedział, że gdy tylko się rozgrzeje, zaraz zaśnie. Zagotował więc w menażce trochę wody, osłodził ją resztką cukru, podał malcowi.
- Pij, to ci dobrze zrobi.