Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ale rezultat tego wszystkiego był ten, że
wałęsałem się po mieście mamrocząc fałszywie piosenki, martwiąc się, że zaniedbuję mój fach, i
kłopocąc się, co ze mnie będzie.
Na razie wróciłem do kraju i do mego szpitala. Na zapytanie moich profesorów o stan
francuskiej medycyny wyłgiwałem się dyplomatycznie, jak umiałem. Coraz bardziej czułem się
obco, coraz mniej byłem lekarzem, a wciąż n i e b y ł e m l i t e r a t e m. Aby uciec od szpitala,
który mnie przygnębiał, rzuciłem się do mikroskopu. Drukowałem w fachowych pismach
rozprawy O aglutynacji streptokoków, O pojawianiu się myelocytów we krwi osesków i wiele
innych pod podobnie futurystycznymi tytułami. Za te zasługi mianowano mnie pierwszym
asystentem kliniki chorób dzieci. (Od tego czasu nerwowo nie znoszę dzieci.) Wreszcie dzięki
tym wytrwałym pracom otrzymałem s t y p e n d i u m p a r y s k i e: po raz drugi znalazłem się w
Paryżu i znów – to już moje fatum – dla studiów lekarskich!
Tym razem nie siliłem się nawet zachodzić do klinik, ale równocześnie czułem, iż jako
stypendyście wypada mi przywieźć do kraju jakieś zdobycze naukowe. Wybrałem sobie tedy
dział poniekąd intelektualny, dosyć zresztą zajmujący, zapoznałem się z żywym ówczesnym
ruchem we Francji pod hasłem ochrony niemowląt. Obznajmiwszy się szybko z tym
przedmiotem, żyłem sobie poza tym po swojemu. Wróciwszy do Krakowa wygłosiłem w
Towarzystwie Lekarskim odczyt o instytucji „Kropla Mleka”. Jakież było moje zdziwienie, omal
przerażenie, kiedy w kilka dni potem, znakomity profesor ginekologii w Krakowie oznajmił mi:
„Panie kolego (tak, mówił do mnie: „Panie kolego”, to mnie strasznie głaskało po sercu...), jest
ktoś, kto chciałby urzeczywistnić pańską myśl i założyć taką instytucję pod pańskim
kierownictwem.”
Była to pewna hrabina, zacna osoba, która chciała mieć ze swoim hrabią dziecko, a nie miała;
jako osoba nabożna uczyniła w tym celu ślub, że założy coś dobroczynnego. Ta „Kropla Mleka”
nadała się jej jak ulał. Złapany niby w pułapkę, rad nierad zorganizowałem tę pożyteczną
instytucję, pierwszą, zdaje mi się, w kraju, i prowadziłem ją przez trzy lata, daję słowo honoru,
sumiennie. Instytucja dostała na wystawie higienicznej we Lwowie złoty medal, hrabina powiła
szczęśliwie syna (dwanaście funtów żywej wagi!) i – przestała się nią interesować, ja zaś
korzystając z tego oddałem skwapliwie całe to mleko w inne ręce. W ten sposób, bardzo
przypadkowo, jak wszystko w moim życiu, zostałem filantropem.
Byłem tedy filantropem, ale wciąż nie byłem literatem, i nie śniło mi się, że nim kiedy będę.
Byłem w tej epoce bardzo nieszczęśliwy. Ale czas było zająć jakieś poważniejsze stanowisko w
społeczeństwie, zostałem tedy lekarzem kolejowym: skusiło mnie to, że będę jeździł na
lokomotywie.
Wśród tego wszystkiego, jak wspomniałem, zawsze żyłem w artystycznym świecie
krakowskim: to było moje najbliższe towarzystwo i moja, że tak powiem, prywatna przyjemność.
Lata owe był to bardzo bujny okres krakowskiego, a jeden z najbujniejszych polskiego życia
artystycznego. Odrodzona Akademia Sztuk Pięknych, teatr przodujący wówczas całej Polsce,
młode czasopismo literackie „Życie”, Przybyszewski, Wyspiański – to był prawdziwy polski
renesans. Z bogatego tego życia w młodej generacji nagromadziło się sporo humoru – bodaj
galgen-humoru – który zawsze żyje w każdym pokoleniu artystów, ale który, w opłakanych
warunkach naszego życia narodowego; w świętoszkowatej po trochu atmosferze Krakowa, nigdy
130
publicznie nie przychodził do głosu. Młodzi artyści schodzili się w cukierni Michalika koło
bramy Floriańskiej. Był tam stały stolik malarski, gdzie kreślili swoje karykatury Sichulski,
Frycz, Wojtkiewicz i inni sławni później lub głośni artyści. Przy tym stoliku skupiali się i literaci,
i ich znajomkowie.
Do tej knajpy spadł pewnego dnia wprost z Paryża Kisielewski, młody autor głośnych sztuk
Karykatury i W sieci. Już wówczas nurtował go początek choroby umysłowej, która miała go
zmieść niebawem. Ale może to właśnie dało mu rozmach i sprawiło, iż rzucił myśl, która
wydawała się szaleństwem: stworzenie „kabaretu artystów” w małym, cichym i świątobliwym
Krakowie.
Tak powstał ów „Zielony Balonik”, którego nazwę może ten i ów pamięta, chociaż to dawno
temu, a który był ojcem i dziadkiem wszystkich tych stałych i wędrownych „kabaretów”,
mnożących się później bez liku po całej Polsce. Patrzałem z żywą sympatią na ten fajerwerk
humoru, budzący we mnie echa wspomnień paryskich, ale tylko jako prosty widz: n i e b y ł e m
l i t e r a t e m! Wreszcie, porwany prądem wesołości i ośmielony amatorską, bezceremonialną
atmosferą, skreśliłem jakiś drobiazg, jeden, drugi, wierszyk, piosenkę, i sam nie wiedząc kiedy,
stałem się jednym z filarów tego „Zielonego Balonika”. Wszyscy się dziwili, ja dziwiłem się
najbardziej, gdyż w życiu prywatnym raczej zdradzałem skłonność do melancholii. Że jednak nie
śniło mi się o wydawaniu drukiem tych żartów pisanych dla zabawy jednej nocy, wciąż jeszcze
n i e b y ł e m l i t e r a t e m !
Ten „Zielony Balonik”, o którym może kiedy opowiem obszerniej, był dość odmienny od
swoich paryskich pierwowzorów. Wynikało to z samych warunków małego miasta, w którym
powstał. Nie był żadnym przedsiębiorstwem: wszystko tam było gratis, z wyjątkiem oczywiście
napojów. Nie istniał rozdział pomiędzy sceną a publicznością: i owszem był między nimi bardzo
ścisły łącznik w postaci wspólnie wypróżnianych butelek. Po prostu w soboty po premierze
gromada wszelkich artystów i ich przyjaciół zbierała się w małej salce cukierni Michalika. Kto co
miał do powiedzenia lub pokazania, wchodził na estradę. Trwało to zwykle do rana. Raz
mówiony utwór już więcej nie wracał, na następną sobotę były wszystkie nowe. Tematów
dostarczała głównie kroniczka życia artystycznego, była to mówiona i śpiewana satyra, czasem