Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Na poboczu siedział wieśniak. Miał ogorzałą twarz, zsunął czapkę w tył głowy i zajadał chleb ze słoniną. Podszedłem do niego i powiedziałem:
- Szukam pracy. Nie mam z czego żyć. Moi rodzice umarli. Powoli żuł miękki, świeży chleb, grubą słoninę. Potrząsnął głową.
- Nie - odpowiedział. - Nie ma mowy.
- Mogę robić wszystko. Bardzo potrzebuję. Jadł dalej, potrząsając głową.
- Może po tamtej stronie Bugu.
Tam, w Treblince, tak niedaleko stÄ…d, moi towarzysze bie­gali do rowów i wrzucali do nich dzieci; tam nieustannie zabi­jali Iwan i Idioten. A Abramle może już nie żyÅ‚. MiaÅ‚em ochotÄ™ schwycić tego chÅ‚opa za kark, potrzÄ…snąć nim mocno, wyja­wić, skÄ…d przychodzÄ™, opowiedzieć mu o „fabryce", o konwo­jach, o wyrywanych zÄ™bach, o dzieciach, o mojej matce, bra­ciach i Rywce. Ale spytaÅ‚em tylko:
- Czy można przeprawić się przez Bug?
ChÅ‚op wstaÅ‚. ByÅ‚ przygarbiony, poruszaÅ‚ siÄ™ wolno, z cha­rakterystycznÄ… dla wieÅ›niaków ociężaÅ‚oÅ›ciÄ…. WyciÄ…gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ i wyjaÅ›niÅ‚ mi, jak znaleźć bród.
- Pewnie wolisz nie przechodzić przez most? - dodaÅ‚ z po­rozumiewawczym bÅ‚yskiem w oczach.
Nie czekał na odpowiedź. Podziękowałem mu i odwróciłem się, żeby odejść, gdy przywołał mnie z powrotem. Podszedł do wozu i przyniósł mi pół okrągłego bochenka chleba i kawał słoniny.
- Mam dosyć dla siebie - powiedział.
Z rÄ™kami peÅ‚nymi chleba i sÅ‚oniny poszedÅ‚em przez pole do lasu. Tam usiadÅ‚em i, opierajÄ…c siÄ™ o drzewo, rozÅ‚ożyÅ‚em przed sobÄ… jedzenie. DziÄ™ki ci, wieÅ›niaku, dziÄ™ki, czÅ‚owieku, któryÅ› mi pomógÅ‚ odnaleźć Å›wiat ludzi. JadÅ‚em powoli, uczÄ…c siÄ™ na nowo smaku Å›wieżego chleba, pachnÄ…cej, miÄ™kkiej sÅ‚o­niny. MogÅ‚em teraz żuć, nie tylko spiesznie Å‚ykać, by uniknąć morderczego ciosu, którym siÄ™ zabija w Treblince. DziÄ™kujÄ™ ci, wieÅ›niaku, dziÄ™kujÄ™, czÅ‚owieku.
Wieczorem przeprawiłem się przez Bug.
SzedÅ‚em. Przez lasy, pola, potykajÄ…c siÄ™ o twarde skiby zie­mi, zakurzonymi szosami i wzdÅ‚uż rowów, do których wskaki­waÅ‚em czÄ™sto, by ukryć siÄ™ przed nadjeżdżajÄ…cÄ… niemieckÄ… ciężarówkÄ…; uczyÅ‚em siÄ™ Polski, przemierzajÄ…c jej ziemiÄ™, sy­piajÄ…c pod jej drzewami, moknÄ…c w jej lodowatych strumie­niach. PoznaÅ‚em nieruchome twarze wieÅ›niaków, rÄ™ce, które dajÄ… chleb, i takie, które podnoszÄ… siÄ™, by uderzyć, zobaczy­Å‚em wioski, gdzie chaÅ‚upy kryte sÄ… sÅ‚omianÄ… strzechÄ…, a przed koÅ›cioÅ‚ami mężczyźni i kobiety w czarnych chustkach tworzÄ… oddzielne grupy. ProsiÅ‚em o pracÄ™ i chleb. KradÅ‚em ziemniaki, zagrzebane w sÅ‚omie. KradÅ‚em zapaÅ‚ki, rozpalaÅ‚em na skraju lasu ognisko i w gorÄ…cym popiele piekÅ‚em ziemniaki, którymi potem parzyÅ‚em sobie usta. NocÄ…, aby nie zamarznąć, okry­waÅ‚em siÄ™ gaÅ‚Ä™ziami; staraÅ‚em siÄ™ usnąć, ale nie mogÅ‚em; przed oczami jawili mi siÄ™ wszyscy moi zmarli, caÅ‚y naród zmarÅ‚ych. Każdej nocy drÄ™czyÅ‚y mnie koszmary, wciąż wrzu­caÅ‚em do rowu swojÄ… matkÄ™, braci, RywkÄ™. Potem wyciÄ…gaÅ‚em siÄ™ obok nich i budziÅ‚o mnie przenikliwe zimno. OmijajÄ…c mo­czary wchodziÅ‚em gÅ‚Ä™biej w las, aby ogrzać siÄ™, rozpalaÅ‚em ognisko, ale oni wciąż byli przy mnie i musiaÅ‚em znów wrzu­cać ich do rowu. Niekiedy, wyczerpany bezsennoÅ›ciÄ…, wyrzu­caÅ‚em sobie, że jeszcze żyjÄ™, że nie chciaÅ‚em podzielić ich losu; wtedy przywoÅ‚ywaÅ‚em wspomnienie ojca. Czasem na Senator­skiej wieszaÅ‚em mu siÄ™ na szyi, on zaczynaÅ‚ siÄ™ krÄ™cić i po chwili miaÅ‚em wrażenie, że siÄ™ oderwÄ™, polecÄ™ daleko, bardzo daleko, aż uderzÄ™ w którÄ…Å› ze Å›cian. CzepiaÅ‚em siÄ™ go, Å›ciska­Å‚em mocniej za szyjÄ™, krzyczÄ…c ze strachu i uciechy. W lasach za Bugiem uczepiÅ‚em siÄ™ mojego ojca. „Trzeba żyć, Marcinie!" - powtarzaÅ‚. On także chciaÅ‚ żyć i na pewno żyÅ‚. Z każdym dniem mocniej wierzyÅ‚em, że tak jak ja uciekÅ‚ z Treblinki, że­by walczyć i pomÅ›cić nas.
KierowaÅ‚em siÄ™ ciÄ…gle na północ, aby jak najbardziej odda­lić siÄ™ od Treblinki. PrzechodziÅ‚em przez liczne wioski. Jedna z nich nazywaÅ‚a siÄ™ Srebrna. WzdÅ‚uż drogi ciÄ…gnęły siÄ™ kryte sÅ‚omÄ… chaÅ‚upy, a pobudowane za nimi stodoÅ‚y staÅ‚y już pra­wie pod lasem. Przed ostatniÄ… chatÄ… oparty o widÅ‚y staÅ‚ wie­Å›niak, patrzÄ…c jak nadchodzÄ™. ByÅ‚ wieczór, szedÅ‚em od rana i biaÅ‚y pyÅ‚ okrywaÅ‚ mi twarz. PrzywoÅ‚aÅ‚ mnie gestem.
- Chcesz pracować? Mam zboże do młócenia. Dostaniesz Jedzenie i spanie.

Podstrony