Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


─ Ach, ach! To jest niesłychane! ─ powtarzał cesarz. ─ Co za fantazja! Tylko Murat coś
takiego potrafi!...
Na siwosrebrzystym jabłkowitym, o długiej białej grzywie i długim białym ogonie, ogierze
stał Napoleon i patrzał na bój pod Możajskiem i Kołockoj.
Kutuzow oświadczył się zatrzymać pochód Wielkiej Armii i do „świętej Moskwy” jej nie
puścić.
Był dzień piątego września.
Siły z obu stron równe.
106
Cesarz rzucił armię włoską pod Compansem i Muratem na lewe skrzydło ł w centrum,
prawe skrzydło wiódł Poniatowski. Na obu skrzydłach zawrzał bój równocześnie.
Na koniec była bitwa.
Cesarz patrzał na obraz utęskniony od tylu tygodni ciężkich i przeklętych. Nie rozpoczął
się to już bój zwodny, maskujący uplanowany ruch wstecz. To był zastęp w drodze Wielkiej
Armii. Tu ją wstrzymać postanowiono.
─ Wstrzymać... może odwrócić...
Zadrgały cesarskie wargi.
A zaś Wartałowicz z lancą w ręce, wprawny już żołnierz, rozgorzały i zajadły, miał przed
sobą, przed porucznikiem Kolskim i rotmistrzem Zarembą, przed szefem szwadronu Mielec-
kim i przed pułkownikiem ─ wodza piątego korpusu, Józefa Poniatowskiego.
─ Marsz! Marsz!
Wartałowicz przychylił się na kark Mroczkiewiczowej kobyły. Ścisnął kolanami siodło,
ale lancy podle przepisu wedle ucha kobyły nie wyciągnął. Na własną rękę każdego z ułanów
puszczono w zarośla, by wyprzeć z nich tyralierów rosyjskich. Wściekły ogień rozwinęły
bowiem za nimi baterie rosyjskie. Z reduty Szewardyńskiej walono z dział, aż ziemia i niebo
drżały. Przez Anglików dostarczone drążone kule zasypywały gradami wyrzucanych z wnę-
trza pocisków nacierające kolumny Napoleona. Dwadzieścia cztery armaty Poniatowskiego
zaledwie wytrzymywały ogień przeciwnika. Szesnasta dywizja Krasińskiego i osiemnasta
Kniaziewicza rozwinęły się batalionami pośród krzaków i zarośli, Krasińskiego od lewa,
Kniaziewicza od prawa. Padają ludzie z piątego korpusu jak muchy, giną oficerowie. Szefowi
brygady artyleryjskiej, Sowińskiemu, armatnia kula nogę prawą urywa.
Padł Sowiński, jak dąb, wznak, ale szabli nie puścił. Omdlał z bólu, a szabli nie puścił. Po-
chwycili go artylerzyści z ziemi, w tył unieśli; za linię strzałów. Ale on oprzytomniał, oczy
otwarł i zawołał:
─ Stać!
Więc stanęli, dzierżąc go w powietrzu.
— Na ziemię!
Więc położyli generała.
─ Nogę mi obwiązać!
Nie było czym. Ale oto nadbiega kobieta, pani jakaś, w czarnej sukni, młoda, cudna. Płót-
no ma w ręku, przyklęka. Krwią czerwoną buchające żyły zaciska. Obwija nogę generała,
czyni bandaż. Potem rękę starego generała całuje, on ją zaś w czoło pocałował. Nie ma jej
czasu dziękować.
─ W górę, chłopcy! ─ krzyczy.
Więc podjęli go artylerzyści na rękach.
─ Do armat!
Więc niosą go z powrotem.
─ Na ziemię!
Więc położyli na ziemi pośród dział.
─ Nawrocki! ─ krzyczy generał na kanoniera, na ziemi leżąc: ─ W prawo! Ćwierć cala!
wyżej! Elewacją! Turski! ─ woła na adiutanta: ─ Trzecie i czwarte działo naprostować, na
front reduty!...
Widział Zaremba Mirską, w galopie przebiegając nie opodal mimo, jak przez mgłę.
Pierwszy raz przyszło się Wartałowiczowi z kutą w blachy kawalerią mierzyć. Spędził ze
swoim pułkiem jegrów w tyralierce, kłując z góry w brzuchy, jak Pan Bóg wraz z wachmi-
strzem Dybulem kazali, gruchnął lancą w pancerz kirasjera, pękło drzewce lancy w jedną
stronę, zwalił się kirasjer z konia w drugą. Wyrwał Wartałowicz szablicę, rżnął przez hełm
następnego kirasjera, prask, prask, szabla w szablę, szczerba w szczerbę, spiął kobyłę i bo-
kiem konia cisawego uderzył. Grzmotnął kirasjer na; ziemię z koniem, inny zaś z olbrzymim
107
impetem tuż obok Wartałowicza zasieki dwu ułanów, piki im mieczem pogruchotawszy i im
samym niemal głowy od karków odrębując, a wołał:
─ Hop! hop! psiakrew! ─ po polsku.
Wypadli huzarzy francuscy ─ ruszyły dragony rosyjskie. Zjechali się, uczynił się szczęk
straszny. Pękły szwadrony Napoleońskie; przerwano je. Poczęły się cofać, mieszać. W roze-
gnane runęli Rosjanie. Siekli jak opętani. Widok nowy zdumiał oficerów na pozycji posta-
wionej piechoty francuskiej. Na drodze szalonej jazdy rosyjskiej, wysłana poprzód kolumny
polskiej w pomoc tyralierom piątego korpusu, znalazła się kompania szesnastego pułku pie-
choty kapitana Jana Skrzyneckiego. Lecieli na nią kirasjerzy jak huragan.
Ogromny, śliczny kapitan dał rozkaz. Sformowała kompania w mig czworobok. Na bliski
dystans dopuszczono atakującą jazdę ─ zahuczało, wykwitł płomień i dym. Rozbryznęli się
kirasjerzy jak chmura potężna, kiedy o sterczący szczyt skały uderzy. Klasnął w ręce generał
brygady francuskiej i zawołał do pułkownika Weyssenhoffa, który przybył tej chwili na plac
boju:
─ Komendancie! Jedź pan do waszego wodza, do księcia Poniatowskiego, i powiedz mu
pan, że to najświetniejszy czyn wojenny, jaki się zdarza widzieć! Wszyscy jesteśmy świad-
kami!
Wpadł król neapolitański, Murat, z konnicą Wielkiej Armii, jak piorun. Zwarł się z wal-
czącym małorosyjskim, gloczowskim i ordeńskim pułkiem kirasjerów, z charkowskimi i
czernichowskimi dragonami. Przeparł ich. Szefa brygady, Artura Potockiego, z głową mie-
czami porąbaną, od śmierci ocalono.
Już mrok zapadał.
Jazda rosyjska ustąpiła. Pchnięto piechotę Wielkiej Armii. Maciej Rybiński, podpułkownik
piętnastego pułku, woltyżerskimi czternastu kompaniami osłaniał ten atak. Compans grzmiał
z armat w redutę Szewardyńską, którą po trzykroć sześćdziesiąty pierwszy pułk piechoty
francuskiej bagnetami zdobywał. Poniatowski od Jelni, Morand od Szewardyna parli w nią.
W mroku już, o dziewiątej wieczorem, sześćdziesiąty pierwszy zdobył Szewardyńską redutę.
Hiszpanie walczyli na równinie po boku. Noc zapadała. Bitwa kończyła się wśród grzmienia
karabinów i armat.
Napoleon widział pierwsze rzeczywiste zwycięstwo. Gwałtownymi rozkazami rozrzucał

Podstrony