Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


— Hrabio Brass... sądziłem, że jesteś ledwie krok od śmierci. ;
— Bo tak było, Bowgentle. Ale odskoczyłem z powrotem, jak widzisz. Wróciłem z dalekiej podróży.
Co z oblężeniem, Hawkmoonie?
— Nie jest dobrze. Ale gotów jestem się założyć, że teraz, kiedy wszyscy troje znów jesteśmy razem, wszystko pójdzie lepiej.
— Tak. Bowgentle, przynieś moją zbroję. A gdzie jest mój miecz?
— Ależ... wciąż musisz być bardzo osłabiony...
— A więc przynieście mi jedzenia, dużo dobrego jadła. Wzmocnię się, a tymczasem porozmawiamy.
To rzekłszy hrabia Brass wyskoczył z łóżka, by uścisnąć córkę i jej narzeczonego.
Kiedy posilali się w głównej sali, Dorian Hawkmoon opowiedział hrabiemu, co mu się przydarzyło w ciągu tych wielu miesięcy od czasu opuszczenia zamku. Hrabia Brass ze swej strony opowiedział o trudach walki z całą, jakby się mogło wydawać, potęgą Mrocznego Imperium. Opowiedział o ostatniej bitwie von Villacha i jego bohaterskiej śmierci, kiedy to zabrał ze sobą kilkadziesiąt dusz
Mrocznego Imperium, o odniesionych przez siebie ranach, wreszcie o tym, jak dowiedział się o zniknięciu Yisseldy i stracił wszelką ochotę do życia.
Oladahn zszedł do sali i został przedstawiony hrabiemu. Stwierdził, że d'Averc jest poważnie ranny, ale Bowgentle utrzymuje, że go wyleczy.
Generalnie był to radosny powrót do domu, przyćmiewany jedynie świadomością, że na granicach Gwardziści poświęcają własne życie, tocząc niemal na pewno przegrany bój.
Hrabia Brass założył swą spiżową zbroję i przytwierdził olbrzymich rozmiarów miecz. Gdy stanął w pełnym rynsztunku, górował nad wszystkimi.
— Chodźmy, Hawkmoonie, Oladahnie — powiedział. — Musimy udać się na pole bitwy i poprowadzić naszych ludzi do zwycięstwa.
Bowgentle westchnął.
— Jeszcze dwie godziny temu mogłem cię uważać za prawie martwego, a teraz ruszasz do bitwy...
Nie jesteś jeszcze całkiem sprawny.
— Moja choroba była dolegliwością ducha, a nie ciała, jestem już wyleczony — ryknął hrabia Brass.
— Konie! Powiedz im, żeby przyprowadzili nasze konie, Bowgentle!
Chociaż setnie umęczony, Hawkmoon odzyskał wiele ze swego wigoru, wychodząc w ślad za starym człowiekiem z zamku. Przesłał jeszcze całusa Yisseldzie i oto znów znalazł się na dziedzińcu, gdzie dosiadł konia, który miał go zanieść na pole bitwy.
Ruszyli w trzech galopem tajemnymi ścieżkami przez trzęsawiska, płosząc olbrzymie stada gigantycznych flamingów, które wzbijały się im nad głowy, oraz hordy dzikich rogatych koni, umykających przed nimi na wszystkie strony.
— Taki kraj wart jest tego, by bronić go ze wszystkich sił. — Hrabia Brass pomachał osłoniętą rękawicą dłonią. — Jego spokój powinien być strzeżony.
Wkrótce zaczęły do nich docierać odgłosy bitwy, a następnie znaleźli się w miejscu, gdzie siły Mrocznego
Imperium przedarły się poza linię wież. Zatrzymali nagle konie, gdyż ujrzeli to najgorsze. ,
— To niemożliwe — odezwał się hrabia Brass przerażonym szeptem.
A jednak była to prawda.
Wieże obalono. Każda z nich została zamieniona w stos dymiących gruzów. Obrońcy byli bez przerwy spychani w tył, chociaż walczyli z niezwykłą odwagą.
— To jest upadek Kamargu — rzekł hrabia Brass głosem postarzałego nagle człowieka.

ROZDZIAŁ XI
POWRÓT RYCERZA

Dostrzegł ich jeden z kapitanów i zbliżył się do nich galopem. Jego zbroja była powgniatana, miecz złamany, lecz na twarzy malowała się radość.
— Hrabia Brass! Wreszcie! Musimy przyjść z pomocą naszym ludziom, panie, i zepchnąć z powrotem żołdaków z Mrocznego Imperium!
Hawkmoon zauważył, że hrabia Brass z wysiłkiem zdobył się na uśmiech.
— Tak, kapitanie — rzekł, wyciągając swój olbrzymi miecz. — Proszę znaleźć jednego czy dwóch heroldów, niech obwieszczą wszystkim, że hrabia Brass wrócił!
Wśród przypartych do muru Kamargijczyków rozległy się wiwaty na widok hrabiego Brassa i Hawkmoona. Powstrzymano napór Granbretańczyków, a nawet zepchnięto ich nieco do tyłu. Hrabia Brass, z podążającymi jego śladem Hawkmoonem i Oladahnem, skierował się ku największemu skupisku swoich wojsk. Znów przypominał niezwyciężonego człowieka z metalu.
— Na bok, chłopcy! — zawołał. — Przepuście mnie do naszych wrogów! Przejął swój zniszczony sztandar z rąk jednego z jeźdźców,
umieścił go w zagięciu ręki, po czym wymachując mieczem ruszył w kierunku tłumu zwierzęcych masek.
Hawkmoon pojechał obok niego. Razem wyglądali niesłychanie złowróżbnie, niczym jakieś nadprzyrodzone zjawisko — jeden w połyskującej zbroi ze spiżu, drugi z ciemnym klejnotem tkwiącym pośrodku czoła. Ich miecze unosiły się i spadały na głowy tłoczącej się piechoty granbretańskiej. Kiedy dołączyła do nich trzecia postać — przysadzistego człowieka o twarzy pokrytej futrem, którego błyszczący pałasz spadał to tu, to tam niczym błyskawica — stworzyli trio
rodem z mitologii, odbierające odwagę granbretańskim żołnierzom w zwierzęcych maskach, tak, że ci zaczęli się przed nimi cofać.
Hawkmoon szukał wzrokiem Meliadusa, wierząc święcie, że tym razem z pewnością go pokona, lecz nie mógł dostrzec barona nigdzie w pobliżu.
Dłonie w rękawicach próbowały ściągnąć go z siodła, ale jego miecz wdzierał się w wizjery masek, rozwalał hełmy, ścinał głowy z karków.
Dzień dobiegał końca, minio to walka toczyła się z wciąż taką samą zaciekłością. Hawkmoon chwiał
się już w siodle, wycieńczony bitwą i na wpół zamroczony od bólu tuzina drobnych ran i znacznie większej liczby siniaków. Jego koń został, zabity, ale z powodu panującego wokół ścisku tkwił na nim jeszcze przez pół godziny, zanim zrozumiał, że zwierzę nie żyje. Zeskoczył wówczas na ziemię i kontynuował walkę stojąc.
Zdawał sobie jednak sprawę, że bez względu na to, ilu przeciwników zabija, i tak pozostaną w znacznej mniejszości, do tego źle uzbrojonej. Stopniowo, krok po kroku spychano Kamargijczyków do tyłu.
— Ach — mruknął sam do siebie. — Gdybyśmy mieli tylko kilka setek świeżych posiłków, moglibyśmy wygrać tę bitwę. Na Magiczną Laskę, potrzebujemy wsparcia!