Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

W bagnistych trzęsawiskach odnajdywała zdroje, v; po-
piołach iskry, v/ rudach szlachetne kruszce. Muza jej nie była nigdy ani płochą i próżną, ani
okrutną i surową, ani szorstką i gniewną. Była łagodną pocieszycielką, jeśli uśmiechniętą - to
smutnie, jeśli karcącą - to dobrotliwie. Z lampką rozpraszającą mroki w jednej ręce, z palmą
w drugiej nie wzdragała się zejść nigdzie, jeśli tylko spodziewała się jakąś ciemność rozświe-
cić, jakąś dolegliwość złagodzić. Zbierała szczere westchnienia ludzkie i rzucała je z siłą w
świat jako skargę, wytaczała przed sąd sumienia ogólnego ciężkie krzywdy, otwierała przed
winnymi święte księgi obowiązków, rozniecała wielki ogień poświęceń, w który ciskała cha-
raktery pordzewiałe, ażeby je przetopił i oczyścił. Nie z przekleństwem lub złorzeczeniem, ale
z napomnieniem kapłanki zwracała swój głos ku grzesznikom Sodomy społecznej, nawołując
ich do poprawy i odwrócenia zemsty losu. Słuchali jej też wszyscy, prócz tych, których uszy
otwierają się tylko dla szeptów samolubstwa.
Dwadzieścia pięć lat właśnie mija, jak w literaturze naszej zabłysnęła ta piękna gwiazda.
Czciciele jej postanowili tę rocznicę upamiętnić i odpowiednim hołdem dług wdzięczności
spłacić. Obejmują zaś oni większe koło niż granice naszego kraju. Orzeszkowa znana jest w
Europie. Nawet pisma ruskie przypomniały swym czytelnikom szereg przetłumaczonych
utworów naszej autorki i jej jubileusz literacki. Bardzo liczny zastęp pisarzów i pisarek pol-
skich we wspólnym wieńcu prac wyrazi jej swoją cześć i uznanie.6 Zasłużyła na to i wielkim
talentem, i wielkim sercem.
Gdyby obok Hypatii wystąpił Cyrulik sewilski, nie wytworzyłby większej sprzeczności
niż wobec Orzeszkowej - Kostrzewski. Muza smutna i poważna spotkała się tu z wesołą, tań-
czącą i „urżniętą”. Słynny rysownik humorystyczny wydał swój Pamiętnik, który jest doku-
mentem niezmiernie ciekawym. Bo chyba nie można nazwać tego wypadkiem zwykłym, że
był między nami człowiek, który po sześćdziesięciu latach nazywa się zupełnie szczęśliwym i
na którego ustach w ciągu tej epoki raz tylko uśmiech ustąpił miejsca smutkowi - przy śmierci
żony. Na panoramę życia Kostrzewskiego, którą on przed nami przesuwa, nie pada ani razu
najlżejszy cień chmury wiszącej nad ogółem, widoki pławią się w jasnym słońcu, pogodzie i
szczęściu. Wyznania autora są szczere, bardzo szczere, a jeżeli opowiada on, jakie płatał figle,
jaką czuł słabość do kobiet, jak się upijał, to z pewnością nie przemilczałby, gdyby jakaś kro-
pla boleści ogólnej w jego serce się wsączyła. Nie, on nie cierpiał, a zawdzięcza to przede
wszystkim stosunkom z panami, którzy mają „kuchnie i piwnice koncertowe”, oraz „poczci-
129
wemu i wytrwałemu żołądkowi”, który - według niego – z „ograniczeniem potrzeb” wytwarza
humor. Właściwie to „ograniczenie potrzeb” dodał on tylko dla „ubawienia czytelników”, bo
trudno przypuścić, ażeby spędziwszy część życia na hulankach, zbytkownym jedzeniu i piciu
u magnatów, poważnie chciał sławić swą wstrzemięźliwość. „Już to przyznać trzeba - mówi -
że nikt z moich znajomych nie był tak na bibki wciągany, jak ja; dzięki dobremu humorowi
nie obyło się nigdy beze mnie tam, gdzie się bawić chciano.” Tych wszystkich „bibek” w
Warszawie, w kraju i za granicą, na rozmaitych ucztach, polowaniach, odwiedzinach, Ko-
strzewski nie próbuje nawet zliczyć, tylko od czasu do czasu wzdycha ogólnie:
„Wiele to śniadanek z wielkimi panami już wówczas się zjadło!” Ci panowie są niewy-
czerpaną kopalnią jego przyjemności i dochodów. Z nimi pije, je, bawi się, gwiżdże, oni na-
bywają jego rysunki i obrazki, na kolanie kreślone, oni wreszcie płacą mu za lekcje. A jakie
lekcje! Jeden z paniczów prosi go, aby „się nieco spóźniał, bo on całej godziny wytrzymać nie
może”. „Ponieważ byłem z natury zawsze zgodnym - opowiada autor - więc przychodziłem z
początku na pół godziny, potem na kwadrans, aż nareszcie doszło do tego, że mój uczeń zo-
stawiał mi bilet w przedpokoju, a sam się wynosił.” Innym razem zaczął dawać lekcje dwu
arystokratycznym panienkom, które albo puszczały mu żabę, albo zapalały fajerwerki, albo
przygotowały inną jakąś niespodziankę, zakończoną śniadaniem. Mistrz, biorąc za godzinę 3
ruble, „tak dawał lekcje przez lat pięć”. Śród tych ustawicznych „bibek”, po których zwykle
było się „urżniętym”, muza, przebywająca w służbie lub gościnie u panów, zmuszona nieraz
między dwoma kieliszkami nakreślić szkic, a między dwoma śniadankami akwarelę, nie mo-
gła myśleć o artyzmie swoich utworów. Toteż Kostrzewski sam przyznaje, że „całe to swoje
malarstwo jakoś z amatorska traktuje” i że „ile razy staranności dołożył, zawsze nietęgo na
tym wyszedł”. Nie żałuje jednak talentu tak zużytkowanego, bo cel życia osiągnął. „Nie
wiem, doprawdy - pisze - czy ktokolwiek tyle przyjemnych i swobodnych dni w swoim życiu
przepędził, ile ja! I nie wiem, czy kto to tyle cenił, ile ja... Starałem się wpoić w moje dzieci
trochę filozofii tego gatunku, przede wszystkim żeby dzisiejsze swoje j a i swoje radości ce-
niły jako przypadkowe szczęśliwe momenty, które nam życie zdobią. Oby dni takich, sło-
necznych, jak najwięcej im przypadło.”
„Filozofia tego gatunku” nie wejdzie zapewne do systemu pedagogicznego czytelników
moich, mógłbym więc dalej bezpiecznie jej próbki okazywać z Pamiętnika, ale sądzę, że tej
bibki autobiograficznej mamy dosyć i że wam po niej zaczyna już być niedobrze. Zaznaczę