Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Mówię ci, musieli przekupić radnego z magistratu.
Przyjechali buldożerami o szóstej rano, a wiesz, że to nielegalne. Przepisy zabraniają. Powinni czekać przynajmniej do siódmej w dni robocze i do ósmej w weekendy; ale nie, oni przyjechali o szóstej, nawet szóstej jeszcze nie było, ledwie świtało, na miłość boską; zakradli się i zanim ktoś z sąsiedztwa zobaczył, co się święci i zadzwonił do komitetu ochrony zabytków, zrobili swoje. Padalce jedne: w święta pracują, wyobrażasz sobie?!
Ale ja na nich czekałem, i powiedziałem im: „Nie wolno wam, zakazuje tego paragraf numer 91.3002, punkt E Kodeksu”, a oni na to, że mają specjalne zezwolenie. Wiedziałem, że kłamią i mówię do tego wygadanego, który im przewodził: „No to pokaż pan to zezwolenie”, a on na to, że w tym przypadku przepisy nie mają zastosowania, bo odnoszą się tylko do niwelacji gruntu, a ponieważ oni wyburzają, a nie niwelują, to mogą zaczynać, kiedy im się podoba. To ja mu na to, że wzywam policję, bo to podpada pod zakłócanie ciszy nocnej, a on mi na to... wiem, że nie cierpisz takiego języka, staruszko, nie powiem ci więc, co on mi na to, ale pewnie się domyślasz.
No i wezwałem policję, wylegitymowałem się i naturalnie zaczęli dopiero kwadrans po siódmej (dlatego właśnie podejrzewam, że przekupili któregoś radnego), i zburzyli ją buldożerami. Raz dwa się uwinęli.
Nie taka to może strata, jak spalenie Wielkiej Biblioteki Aleksandryjskiej, ale to przecież była ostatnia z autentycznych restauracji dla zmotoryzowanych w stylu deco, gdzie między samochodami jeździły nadal kelnerki na wrotkach. Wrosła ona w pejzaż miasta i tylko tam można było jeszcze dostać przyzwoite grillowane kanapki z serem, porządnie rozpłaszczone na grillu tymi ciężarkami, które kiedyś stosowano, z prawdziwym serem, a nie tym zjełczałym plastikiem, który tną w kostki i nazywają „wyrobem seropodobnym”.
Nie ma już jej, staruszko, zostało tylko wspomnienie. Słyszałem, że planują wybudować na tym miejscu jeszcze jeden mini-mall, dziesięć przecznic od tego, który już jest, i wiesz, do czego to doprowadzi: ten nowy odciągnie klientów od starego, a stary splajtuje, tak jak one wszystkie, kiedy w okolicy powstaje następny. Można by pomyśleć, że powinni uczyć się na błędach; ale oni nie, dalej brną w tę samą ślepą uliczkę, jakby klapki mieli na oczach. Szkoda, że nie widziałaś tego tłumu, jaki się zebrał do wpół do ósmej. Ludzie w jakim chcesz wieku, nawet paru tych młodych, co to malują się jak aborygeni i noszą podarte skóry. Nawet oni przyszli protestować. Posługiwali się strasznym językiem, ale przynajmniej w słusznej sprawie. Nic to jednak nie pomogło. Zburzyli i pojechali.
Tak mi cię dzisiaj brakuje, Minno. Nie ma już gdzie pójść na dobry grillowany ser – westchnął stary człowiek, patrząc w ziemię. Płakał teraz cicho, wiatr się wzmógł, na płaszczu osiadały kropelki mżawki.
Nieopodal, ale w pewnej odległości, na inny grób patrzył Billy Kinetta. Na staruszka po lewej nie zwracał uwagi. Wiatr targał rozporkiem jego trencza. Deszcz ściekał mu na szyję po postawionym kołnierzu. Był młodszy, nie miał jeszcze trzydziestu pięciu lat. W odróżnieniu od starca, Billy Kinetta ani nie płakał, ani nie przemawiał do wspomnienia po kimś, kto kiedyś go słuchał. Stał nieruchomo, zapatrzony w mogiłę.
Jeden z tych mężczyzn był czarny, drugi biały.
* * *
Za wysokim ogrodzeniem z zaostrzonych żelaznych prętów czaili się dwaj chłopcy. Patrzyli między prętami, poprzez mżawkę, na zadumanych nad grobami mężczyzn. Właściwie, to wiek chłopięcy mieli już za sobą. W myśl prawa byli teraz młodymi mężczyznami. Jeden miał lat dziewiętnaście, drugi przed dwoma miesiącami skończył dwadzieścia. Przysługiwało im już prawo do głosowania, mogli legalnie kupować i spożywać napoje alkoholowe, prowadzić samochód. Żaden z nich nie dożyje wieku Billy’ego Kinetty.
– Bierzemy starego – odezwał się jeden.
– Ten w trenczu nie wejdzie nam w paradę? – spytał drugi.
Pierwszy uśmiechnął się i zachichotał wrednie.
– Niech no, kurwa, spróbuje.
Na prawej dłoni miał skórkową rękawiczkę z odciętymi palcami, na kłykciach połyskiwał metalowy kastet. Zacisnął dłoń w pięść, rozluźnił, znowu zacisnął.
Przepełzli pod spiczastym płotem w miejscu, gdzie wskutek erozji w ziemi powstało płytkie zagłębienie.
– O żesz ty! – mruknął jeden, spoglądając na utytłany w błocie przód odlotowej satynowej wiatrówki. – O żesz ty! – Adresował tę odzywkę i do płotu, i do rozmiękłej ziemi pod nim, i do wszechświata w ogóle. Ale przede wszystkim do starca, który teraz naprawdę dostanie porządny wpierdol za to, że przez niego pobrudzeniu uległa ta odlotowa satynowa wiatrówka.
Zaszli go od lewej, okrążając jak najszerszym łukiem młodego gościa w trenczu. Pierwszy wykopał spod starego składane myśliwskie krzesełko silnym, błyskawicznym, nisko mierzonym kopem, którego nauczył się na kursie Taekwon-Do. Kop nazywał się yup-chagi. Stary upadł na wznak.
Rzucili się na niego. Ten w ubłoconej, o żesz ty, satynowej wiatrówce, złapał go za kołnierz płaszcza i zaczął okładać po szyi i twarzy. Drugi tymczasem przeszukiwał gorączkowo kieszenie, rozdzierając w pośpiechu materiał.
Stary podniósł wrzask:
– Chrońcie mnie! Musicie mnie chronić... trzeba mnie chronić!
Napastnik przetrząsający kieszenie znieruchomiał na moment. Co ten stary pierdoła bredzi? Niby kto ma go chronić? Nas prosi o ochronę? Już ja cię ochronię, ciulu! Wbiję ci te wrzaski w gardło!

Podstrony