Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Radziwiłła, nie sądziłem, bo mógł przecie wybrać sobie za wzór równie dostoj-
nego, a mniej facetnego przodka. Kłamać - rzecz ludzka, ale tak pływać, jak profesor krakow-
ski na cześć p. Sienkiewicza, to już - bez pretensji do humorystyki i bez lekceważenia rozsąd-
ku słuchaczów - niepodobna. Gdybyśmy takich „krytyków” posiadali trzech, Mickiewicz za-
wołałby z grobu: „Mili potomkowie, jeśli mój Pan Tadeusz jest dla was tyle wart, co Ogniem
i mieczem, to doprawdy żałuję, żem go wam zostawił”, a stary Will krzyknąłby niezawodnie:
„Niech mi teraz lada baba rynkę na głowę włoży!” W całej tej farsie najbardziej żal mi tego,
na którego benefis ona się rozgrywa. P[an] Sienkiewicz to pisarz nienadzwyczajnego i nie-
oryginalnego, ale w każdym razie dużego talentu, artysta niepotężny i niegłęboki, ale umieją-
cy ze świeżym wdziękiem kreślić miłe obrazki, tymczasem prawdziwie amerykańska rekla-
ma, sięgająca od „Gazety Rolniczej” aż do katedry publicznej i omal nie wysyłająca na War-
szawę komisjonerów z wyszytymi na ubraniu okrzykami jego sławy, przebrawszy miarę, za-
miast go podnosić, tylko ośmiesza. Dzięki tej reklamie stał się on Guyotem naszej literatury, a
jego utwory pigułkami uzdrawiającymi wszelkie choroby. Można było przewidzieć, że ta nie-
powściągliwa chwalba wywoła na koniec reakcję i rzeczywiście wywołała ją. P[an] Sienkie-
wicz, autor pięknych nowel i szerszego malowidła powieściowego, który - chociaż pokrywa
swym nazwiskiem figle warszawskiego Stańczyka i nie umie nakreślić sceny uroczystej bez
odmówionego przez bohaterów pacierza - nie rozlewa w swych utworach tak wstecznych
zamiarów i pojęć, ażeby go nawet przeciwnicy cenić nie mogli; ten pisarz, który zdobył sobie
zaszczytne stanowisko w literaturze i posiada wszelkie warunki, ażeby był ogólnie lubianym i
poważanym, dzięki p. Tarnowskiemu i spółce, dzięki śrubie kliki, która go wraz z sobą ponad
głowy śmiertelnych gwałtem wypycha, bywa nieraz przedmiotem ironicznych w prasie
uśmiechów. Żałuję go - szczerze żałuję, chociaż dozwolono mu z góry patrzeć na Homera,
Shakespeare'a i Mickiewicza. Wyrzucony tak wysoko, musi spaść tym prędzej. Więc panowie
Radziwiłłowie, czyby dla dobra waszego protegowanego nie należało umiarkować nieco bla-
gi, tym więcej gdy podobno wszyscy zgadzamy się na to, że geniusza śród nas obecnie nie
ma, że Mickiewicz miałby prawem zapalać sobie naszymi dziełami fajkę, a całą zasługę p.
Sienkiewicza i nas, współczesnych, mógłby włożyć do kieszeni od kamizelki i niezbyt byśmy
mu nią ciążyli.
Podczas gdy nasz autor dowiadywał się w Krakowie, jak jest bezmiernie wielkim, słynny
powieściopisarz niemiecki, Spielhagen, usłyszał w Petersburgu, jak jest małym. Jedna część
prasy przygotowała mu owację, a druga kocią muzykę. Ta ostatnia nie pojmuje nawet, jak
można było pochylać dumne czoła przed człowiekiem, który ostatecznie aż nadto jest wyna-
grodzonym, jeśli kilka jego utworów przetłumaczono na język rosyjski. Me Hercle, i ja tak
84
sądzę! Spielhagen! Przeciągnąwszy drobno wiązaną sieć przez literaturę rosyjską, można by
takich płotek na-łowić korcami - nawet w samym łożysku „Nowoje Wremieni”. Na przykład
p. Burenin lub Zasminow! Wolne żarty, odpowie p. Suworin, chociaż dostrzeżona różnica na
niekorzyść własnych współpracowników nie powtrzymuje go od skalpowania Spielhagena.
Tego wymaga prawdopodobnie polityka, która uczy: jeżeli jesteś słowianofilem, bądź słowia-
nożercą i głoś, że cudze bogi w twojej ojczyźnie kominy wycierają. Chociażbyśmy wszakże
uwierzyli publicystom petersburskim, że słynny autor niemiecki niewart jednego toastu alem-
bikówką, musimy przyznać, że jest to człowiek dziwnie skromny. W chwili, gdy mu składano
hołdy, nie dał do zrozumienia, że w jego głowie, jak ziarnka w makówce, siedzą: Homer,
Dante, Tasso, Shakespeare i Mickiewicz, ale pomimo europejskiego rozgłosu oświadczył, że
jest talentem „średniej” miary, że do genialności pretensji nie ma i że dowody uznania wcale
go nie zaślepiają. Gdyby go witał p. Tarnowski, powiedziałby niezawodnie: mylisz się, Her-
kulesie, Tezeuszu, Cezarze, Napoleonie literatury! Prawą brwią przypominasz Hannibala,
lewą - Goethego, czołem - Kolumba, półbródkiem - Sofoklesa, a i w kołnierzykach twoich
nietrudno dostrzec Shakespeare'a, tak jak znowu w chustce na szyi - Byrona! [...]
Nr 14, z 5 kwietnia 1884
Czasy i obyczaje. - Ischia. - Walka z kanarkiem. - Zniszczenie róży. - Duch czasu. -
Rozgrzebywanie mrowisk. - Zagadnienie matematyczne i formuła taszkientców. - Roz-
koszne widoki. - Patrioci na licytacji międzynarodowej - Miłość za tanie pieniądze. - Nie-
snaski w łonie pierwszej wyprawy polskiej do Afryki. - Stary duch. - Idealiści śpiewający
na nutę pozytywistów. - Nowe artykuły spożywcze. - Narada.
O tempora, o mores! Nieraz zdaje mi się, że widzę Ischię. Była sobie mała, skalista, ubo-
ga wysepka. Pewnego wieczoru, gdy jej mieszkańcy rozmyślali spokojnie o jutrzejszej pracy
lub szczęściu, podziemny wulkan wstrząsnął nią, zwalił domy i pozabijał ludzi. Tu z rumowi-
ska wygląda ręka lub noga, tam zdruzgotany wazon obrzucił skorupami zmiażdżonego muła,
tam znowu na kolumnie zawisła kołyska, gdzie indziej z gruzów dobywa się jęk lub zakrwa-
wione ciało. Pytasz niewidzialnego anioła śmierci, który przechadza się po owym strasznym
cmentarzu, na co to zniszczenie, mordy i boleści? Tak sobie, odpowiada ci szumem wiatr dzi-
ki, wulkan chciał spróbować swej siły. W iluż ofiarach nie ma rozumniejszego celu!
I mnie przejmuje nieraz duch czasu. Dawniej, gdy spojrzałem na kanarka świergoczącego
w klatce, słuchałem go. Dziś biorę sękaty kij w rękę i wołam: Ty żółty zbrodniarzu, hugono-
cie, czemu nie gwizdasz kozaczka? Tra ta, ta, ta, ra ta, ta, ta - słyszysz? Kanarek słyszy, ale