Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Aby jednak cokolwiek zbudować, pierwej trzeba mieć plan tej rzeczy, a plan należy wymyślić, bo skądże go wziąć? Tak więc obaj ci konstruktorzy, Mikromił i Gigacyan, nad tym wciąż deliberowali, w jaki to sposób można by się dowiedzieć, co jeszcze jest możliwe do skonstruowania, oprócz tych dziwów, które im przychodzą do głowy.
— Sporządzić mogę wszystko, co mi przyjdzie do głowy — mówił Mikromił — ale znów nie wszystko do niej przychodzi. To ogranicza mnie, jak i ciebie — nie potrafimy bowiem pomyśleć wszystkiego, co jest do pomyślenia, i może być tak, że właśnie jakaś inna rzecz, nie ta, którą pomyśleliśmy i którą robimy, godniejsza byłaby urzeczywistnienia! Cóż ty na to?
— Masz słuszność, zapewne — odrzekł Gigacyan — ale jaką widzisz na to radę?
— Cokolwiek czynimy, z materii czynimy — odparł Mikromił — i w niej założone są wszystkie możliwości; jeśli zamyślimy dom, wybudujemy dom, jeżeli kryształowy pałac — to pałac stworzymy, jeśli gwiazdę myślącą, umysł ognisty zamierzymy — i to potrafimy skonstruować. Wszelako więcej jest możliwości w materii niż w naszych głowach; należałoby tedy wprawić materii usta, aby nam sama powiedziała, co jeszcze takiego da się stworzyć z niej, co by nam i na myśl nie przyszło!
— Usta są potrzebne — zgodził się Gigacyan — ale nie wystarczą, albowiem to wyrażą, co umysł w sobie zlęgnie. Tak więc nie tylko usta trzeba materii wprawić, ale i do myślenia ją wdrożyć, a wtedy na pewno już wszystkie swe tajemnice nam wyjawi!
— Dobrze mówisz — odparł Mikromił. — Dzieło warte jest zachodu. Rozumiem je tak: ponieważ wszystko, co jest, jest energią, z niej to trzeba myślenie zbudować, zaczynając od najmniejszego, więc od kwantu; uwięzić należy myślenie kwantowe w klateczce, z atomów zbudowanej, jak najmniejszej, więc jako inżynierowie atomów winniśmy rzecz uruchomić, nie ustając przy tym w pomniejszaniu. Kiedy będę mógł sto milionów geniuszów do kieszeni wsypać, kiedy się w niej lekko zmieszczą — cel zostanie osiągnięty: rozmnożą się owi geniusze i wtedy byle garść myślącego piasku powie ci, niczym rada z niezliczonych złożona osób, co i jak czynić!
— Nie, nie tak! — Gigacyan na to. — Odwrotnie należy postąpić, ponieważ wszystko, co jest, jest masą. Ze wszystkiej masy Wszechświata trzeba zatem jeden mózg zbudować, nadzwyczajnej całkiem wielkości, myślenia pełen; kiedy będę go pytał, wszystkie sekrety wszechstwórczości mi wyjawi — on jeden. Twój proszek genialny to dziwoląg nieskuteczny, bo jeśli każde ziarnko myślące co innego będzie mówiło, stracisz się w tym i wiedzy nie wzbogacisz!
Od słowa do słowa, srodze się obaj konstruktorzy zwaśnili i nie było już ani mowy o tym, aby wspólnie mogli się podjąć zadania. Rozeszli się tedy, drwiąc jeden z drugiego, i każdy wziął się do rzeczy po swojemu.
Mikromił jął więc kwanty łowić, w klateczkach atomowych ^a zamykał, a że najciaśniej im było w kryształach, wdrażał tedy do myślenia diamenty, chalcedony, rubiny — już to z rubinami najlepiej mu poszło, tyle w nich roztropnej energii uwięził, że aż błyskało. Miał też sporo innego samomyślącego drobiazu mineralnego, jak to szmaragdów, błękitnie roztropnych, i topazów, bystrych żółtością, a jednak czerwone rubinów myślenie najbardziej mu się widziało. Gdy tak w chórze piskliwych malątek trudził się Mikromił, Gigacyan tymczasem olbrzymom poświęcał swój czas; staczał tedy ku sobie wysiłkiem największym słońca i całe galaktyki, roztapiał
je, mieszał, spajał, łączył i, ręce do łokci urobiwszy, kosmoluda stworzył, ogromem tak wszechogarniającego, że za nim już nic prawie nie zostało, jeno szparka, a w niej Mikromił z jego klejnotami.
Gdy obaj dzieło zakończyli, już nie o to im szło, który się od stworzonego przez się więcej dowie tajemnic, a tylko o to, który miał z nich słuszność i lepiej wybrał. Wyzwali się więc na turniej współzawodnictwa. Gigacyan czekał Mikromiła u boku swojego kosmoluda, który na wieki wieków świetlnych się rozciągał wzdłuż, wzwyż i wszerz, korpus miał z ciemnych chmur gwiazdowych, oddychanie z mrowisk słonecznych, nogi i ręce z galaktyk, grawitacją sczepionych, głowę ze stu trylionów globów żelaznych, a na niej czapkę kosmatą, pałającą, z sierści słonecznej. Kiedy nastrajał Gigacyan swego kosmoluda, latał od ucha jego do ust, a każda taka podróż sześć miesięcy trwała. Mikromił zaś przybył na pole boju samojeden, z pustymi rękami; miał w kieszonce malutki rubin, którego chciał przeciwstawić kolosowi. Roześmiał się na ów widok Gigacyan.
— I cóż powie ta kruszyna? — spytał. — Czymże może być jej wiedza wobec tej otchłani myślenia
galaktycznego, rozumowania mgławicowego, w której słońca słońcom myśl przekazują, grawitacja je potężna wzmacnia, gwiazdy wybuchające przydają blasku konceptom, a ciemność międzyplanetarna zogromnia namysł?
— Zamiast chwalić swoje i chełpić się, lepiej przystąp do rzeczy — Mikromił na to. — Albo wiesz co? Po cóż my mamy te twory nasze pytać? Niech one same z sobą powiodą dyskurs współzawodnictwa! Niech się mój geniusz mikroskopijny potyka z twoim gwiazdoludem w szrankach tego turnieju, w którym mądrość jest tarczą, mieczem zaś myśl roztropna!
— Niechaj i tak będzie — zgodził się Gigacyan. Odstąpili tedy dzieł swoich, aby same zostały na placu.
Pokrążył, pokrążył w ciemnościach rubin czerwony nad oceanami próżni, w których góry gwiazd pływały, nad cielskiem rozświetlonym, niezmierzonym, i zapiszczał:
— Hej, ty, nazbyt wielki, niezguło ogniowa, nadmierny byle jaku, potraf iszże ty w ogóle cokolwiek pomyśleć?!
Już po roku doszły owe słowa do mózgu kolosa, w którym się firmamenty jęły obracać, harmonią kunsztowną spojone, zadziwił się tedy zuchwałym słowom i chciał zobaczyć, kto też to śmie tak się doń odzywać.
Jął więc głowę obracać w tę stronę, z której mu zadano pytanie, nim ją wszelako odwrócił, dwa lata minęły.

Podstrony