Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

.. I znowu przychodzi mu do głowy, że nie jest nad
Chomorem i że przecie od tego czasu było wzięcie Baru – tu pan Skrzetuski zacina się w bólu i nieszczęsna jego
głowa znowu pogrąża się w ciemności. Nic już nie wie, nic nie widzi – lecz po chwili z tej nocy, z tego chaosu
wyłania się Zbaraż... oblężenie... Więc nie jest nad Chomorem? A jednak Rzędzian siedzi nad nim, pochyla się ku
niemu. Przez serca wycięte w okiennicach wpada do izby wiązka jasnego światła i oświeca doskonale twarz
pachołka pełną troskliwości i współczucia...
– Rzędzian! – woła nagle pan Skrzetuski.
– O mój jegomość! że też już jegomość mnie poznał! – wykrzykuje pachołek i przypada do nóg pańskich –
Myślałem, że już jegomość nigdy się nie rozbudzi...
Nastała chwila milczenia – słychać było tylko szlochanie pachołka, który wciąż ściskał nogi pańskie.
– Gdziem jest? – pyta pan Skrzetuski.
– W Toporowie... Jegomość ze Zbaraża do króla jegomości przyszedł... Chwała Bogu! chwała Bogu!
– A król gdzie jest?
– Poszedł z wojskiem na ratunek księciu wojewodzie.
Nastała znowu chwila milczenia. Łzy radości spływały ciągle po twarzy Rzędziana, który po chwili zaczął
powtarzać wzruszonym głosem:
– Że też ja jegomościne ciało jeszcze oglądam...
Potem wstał i otworzył okiennicę, a z nią i okno.
Poranne świeże powietrze wpadło do izby, a z nim i jasne światło dzienne. Z tym światłem wróciła
Skrzetuskiemu cała przytomność...
Rzędzian usiadł w nogach łóżka...
– Tom ja ze Zbaraża wyszedł? – pytał rycerz.
– Tak jest, mój jegomość... Nikt tego dokazać nie mógł, czego jegomość dokazał, i z jegomościnej przyczyny
król na ratunek poszedł.
– Pan Podbipięta przede mną próbował, ale zginął...
– O dla Boga! Pan Podbipięta zginął? Taki hojny pan i cnotliwy!... Aż mi dech zaparło... Zali oni takiemu
mocarzowi mogli dać rady...
– Z łuków go ustrzelili...
– A pan Wołodyjowski i pan Zagłoba?
– Zdrowi byli, jakem wychodził.
– To chwała Bogu. Wielcy to jegomości przyjaciele... Jeno mi ksiądz mówić zakazał...
Rzędzian umilkł i przez czas jakiś pracował głową. Zamyślenie odbiło się wyraźnie na jego pucołowatym
obliczu. Po chwili ozwał się:
– Jegomość?
– A czego?
– A co też się z fortuną pana Podbipięty stanie? Podobno tam wsiów i wszelkiej dobroci bez liku... Zali
przyjaciołom czego nie zapisał, bo jak słyszałem, nie miał rodziny?
Skrzetuski nie odpowiedział nic, więc Rzędzian poznał, że mu nie w smak pytanie, i tak znów mówić począł:
– Ale chwalić Boga, że pan Zagłoba i pan Wołodyjowski zdrowi; myślałem, że ich Tatarzy ogarnęli... Siła my
biedy razem przeszli... jeno mi ksiądz mówić zakazał... Ej, mój jegomość, myślałem, że już ich nigdy nie zobaczę,
bo nas orda tak przycisnęła, że rady nijakiej nie było.
– Toś ty był z panem Wołodyjowskim i panem Zagłobą? Nic mi o tym nie wspominali.
– Bo i oni nie wiedzieli, czym ocalał, czym zginął...
– A gdzie to was orda tak przycisnęła?
– A za Płoskirowem, w drodze do Zbaraża. Bo my, mój jegomość, daleko, aż za Jampol, jeździli... jeno ksiądz
Cieciszowski mówić zakazał...
Nastała chwila ciszy.
– Niechże wam Bóg zapłaci za wasze chęci i trudy – rzekł Skrzetuski – bo już wiem, po coście tam jeździli.
Byłem i ja tam przed wami... na próżno...
– Ej, mój jegomość, żeby nie ten ksiądz... Ale to tak powiada: ja muszę z królem jegomością pod Zbaraż jechać,
a ty (powiada do mnie) pana pilnuj, jeno mu nie mów nic, bo dusza z niego wyjdzie.
Skrzetuski tak dalece rozstał się od dawna z wszelką nadzieją, że i te słowa Rzędziana nie wykrzesały w nim
najmniejszej jej iskierki... Czas jakiś leżał nieruchomie, a wreszcie począł pytać:
– Skądżeś ty tu się wziął przy księdzu Cieciszowskim i przy wojsku?
– Mnie pani kasztelanowa sandomierska, pani Witowska, wysłała z Zamościa z oznajmieniem do pana
kasztelana, że się w Toporowie z nim połączy... Mężna to jest pani, mój jegomość, i chce koniecznie przy wojsku
być, byle się z panem kasztelanem nie rozłączać... Więc ja do Toporowa przyjechałem na dzień przed jegomościa.
Pani sandomierskiej rychło patrzyć... powinna by już być... ale cóż, kiedy on znowu z królem odjechał!
– Nie rozumiem, jakżeś ty mógł być w Zamościu, kiedyś z panem Wołodyjowskim i panem Zagłobą za Jampol
jeździł. Czemuś to do Zbaraża z nimi nie przyjechał?
– Bo widzi jegomość, jak nas orda wsparła, tak już nie było żadnej rady; więc oni się we dwóch całemu
czambułowi zastawili, a ja uciekłem i nie oparłem się aż w Zamościu.
– Szczęście, że nie zginęli – rzekł Skrzetuski – ale myślałem, żeś lepszy pachołek. Zali godziło ci się opuszczać
ich w takiej opresji?
– Ej, mój jegomość, żeby to my byli sami, we trzech, pewno bym ja ich nie opuścił, bo mi się serce krajało,
aleśmy we czworo byli... więc oni rzucili się na ordę, a mnie sami kazali... ratować... Żebym to ja był pewny, że
jegomości radość nie zabije... bo to my za Jampolem... znaleźli... ale że ksiądz...
Skrzetuski począł patrzyć na pachołka i mrugać oczyma jak człowiek, który budzi się ze snu – nagle, rzekłbyś,