Upnor zrobił pół kroku w przód i uniósł rapier do zasłony, po czym demonstracyjnie przypomniał sobie o dobrych manierach i zamarkował ledwie zauważalną namiastkę salutu. Posługiwał się bronią tak zręcznie, że niuansami ruchów potrafił przekazać subtelne aluzje i odczucia, tak jak teraz okazywał sarkazm.
Bob naparł, chcąc zepchnąć go do rowu i zaatakować z góry.
– Chodzi o dziewczynę, prawda? – spytał Upnor. – Abigail, moja śliczna niewolnica... Całkiem o niej zapomniałem.
– Wcale nie.
– Posłuchaj no, czy tobie naprawdę się wydaje, że zabicie mnie ułatwi ci odzyskanie jej?
– Niezupełnie. Abigail przejdzie na własność twoich spadkobierców, których również będę musiał pozabijać.
To się Upnorowi wcale nie spodobało.
– A więc zemsta! – skonkludował. Obrócił się na palcach stopy, przebiegł kilka metrów brzegiem rowu i przeskoczył na drugą stronę. – W takim razie będziesz musiał za mną gonić, a ja mam prawo wyboru miejsca pojedynku. Zapraszam, sierżancie!
Bob cofnął się o kilka kroków dla nabrania rozpędu, ale zanim przygotował się do skoku, Upnor stanął na drugim brzegu rowu dokładnie naprzeciwko niego i wyciągnął przed siebie rękę z rapierem, gotowy nadziać Boba w locie na klingę.
– Znów się zawahałeś! Drugi raz – rzucił pogardliwie. – Bo mogłeś mnie zabić, kiedy skakałem.
Bob uznał, że nie zaszczyci go odpowiedzią. Przesunął się w bok, w górę stoku, wzdłuż rowu. Upnor naśladował jego ruchy, po czym obrócił głowę i z emfazą przytknął stuloną dłoń do ucha.
– Co słyszę! Toż to chyba kawaleria Patricka Sarsfielda!
– Dla mnie to brzmi jak tętent duńskich kopyt.
Upnor wydał z siebie krótkie „ha, ha”, będące zgoła nieprzekonującą imitacją śmiechu.
– Czemu bawisz się w gońca, mój panie? Dlaczego St. Ruth nie robi tego, co do niego należy?
– Dlatego że kula armatnia urwała mu łeb. – Upnor wierzchem dłoni zasłonił usta, udając, że tłumi ziewnięcie. – Coś nudnawy ten pojedynek – poskarżył się.
– Daj mi przejść na drugą stronę, a szybko przestaniesz się nudzić.
– Widzisz, brakuje ci ikry. Francuz dawno by do mnie przeskoczył. Może pomogę ci, mówiąc, że posuwałem twoją słodką Abigail?
– Tego się spodziewałem – odparł spokojnie Bob.
– A ty... Ty nie?
– Nie twoja sprawa.
– Przeciwnie, moja. Abigail jest moją własnością. Pozbawiłem ją dziewictwa jednym rapierem, a ciebie rozprawiczę drugim, stalowym. Nie bądź taki skromny, sierżancie. Wiem, że nie pobaraszkowałeś sobie z Abigail. Ale może kiedyś... Tylko radzę wtedy założyć baranią kiszkę. Mam wrażenie, że albo ja sam, albo któryś z moich przyjaciół sprzedał dziewczynie paskudną chorobę towarzyską.
Tym razem Bob przeskoczył przez rów. Upnor cofnął się na moment, dając mu spokojnie wylądować, ale natychmiast doskoczył do niego, wywijając rapierem w prawej ręce, a lewą sięgając po sztylet.
– Nie patrz na broń, durniu – skarcił Boba. – Powinieneś patrzeć w oczy przeciwnika, tak jak Abigail patrzy w moje, kiedy robię jej dobrze.
Bob uznał, że dość tego dobrego, i zamachnął się od lewej, żeby ciąć na odlew. Chciał sprawić wrażenie, że – przewidywalne – kpiny Upnora naprawdę go rozzłościły, więc z wściekłym rykiem rzucił się na niego i wyprowadził cios.
Przez cały miesiąc ćwiczył ten manewr z monsieur LaMottem. Lekka klinga Upnora nie miała najmniejszych szans powstrzymać uderzenia znacznie masywniejszego pałasza, toteż hrabiemu nie pozostało nic innego, jak opuścić zasłonę i cofnąć się, aby klinga śmignęła mu przed nosem. Ponieważ jednak podczas wypadu Bob musiał się znaleźć w zasięgu pchnięcia sztyletem, Upnor cofnął prawą nogę (wysuniętą do tej pory w przód) i obrócił się na lewej, ustawiając się bokiem, aby Bob go minął. Uniósł przy tym lewą rękę, szykując się do wbicia mu ostrza pod żebra.
Wszystko szło zgodnie z planem, ale do czasu, ponieważ Bob, zamiast przelecieć obok Upnora w pozycji stojącej, wybił się z obu nóg i zanurkował pod sztyletem przeciwnika. Cięcie na odlew wprowadziło całe jego ciało w półobrót od lewej do prawej, przez co, mijając Upnora, był zwrócony twarzą w stronę jego nóg. Lewa ręka – wyprostowana, gotowa do zamortyzowania upadku – i bark prześliznęły się pierwsze. Dalej szła głowa, prawa ręka i pałasz. Gdy tylko lewy łokieć zetknął się z torfem, Bob zakrzywił rękę, złapał Upnora za prawą nogę i szarpnął.
Upnor bardzo potrzebował tej nogi – cofając się, chciał przenieść na nią ciężar ciała. Teraz jednak nie pozostało mu nic innego, jak się przewrócić. Bob zdążył tymczasem podkulić kolana. Upnor zdawał sobie sprawę, że upadek na brzuch to pewna śmierć, obrócił się więc, wylądował na zadku i przeturlał się na plecy, celując nogami prosto w niebo. Gdyby to była paryska Salle d’Armes, udałoby mu się może wykręcić salto w tył, wylądować na nogach i od razu skoczyć na Boba, ale w sztywnym stalowym kirysie graniczyłoby to z cudem. Dlatego nadeszła chwila, w której tyłek i nogi Upnora osiągnęły apogeum swojej trajektorii, a potem zaczęły opadać. Hrabia postanowił od razu poderwać się z ziemi: prawym łokciem odepchnął się od gruntu, a lewą ręką, uzbrojoną w sztylet, próbował szachować Boba. Bob, klęcząc na jednym kolanie, zdołał wyprowadzić uderzenie, którym zamierzał uciąć Upnorowi dłoń w nadgarstku – ale albo źle przymierzył, albo hrabia wykazał się nadludzkim refleksem, bo ostrze pałasza trafiło w rękojeść sztyletu tuż poniżej gardy, w miejscu gdzie zaciskały się na niej kciuk i palec wskazujący właściciela. Sztylet wyfrunął z dłoni Upnora, zafurkotał i zniknął we mgle i półmroku.
Upnor odturlał się od Boba i wstał. Był wściekły.