Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Wlepiłem Metonowi szybkiego klapsa, kiedy zeskakiwał ze stołka. Pobiegł do drzwi, oblizując po drodze palce i roztrącając kucharzy i pomocników. Eko złapał go i przytrzymał, póki nie nadszedłem i nie zamknąłem za sobą drzwi.
– Meto! – zakrzyknąłem. – Akurat ciebie szukałem. Czy umiesz pływać?
Popatrzył na mnie ponuro, zlizując słodką maź z kącików ust. Powoli pokręcił głową.
– Nie umiesz?
– Nie, panie.
– Ani trochę?
– Ani trochę – potwierdził.
– Rozczarowujesz mnie, Metonie, choć to nie twoja wina. – Potrząsnąłem głową zirytowany. – Byłem przekonany, że musisz być potomkiem fauna i rzecznej nimfy.
Przez chwilę stał osłupiały, dopiero potem roześmiał się z moich słów.
– Wiem za to, kto jest świetnym pływakiem! – zawołał.
– Kto taki?
– Chodźcie ze mną, pokażę wam. Jest z innymi w stajni!
Rzucił się biegiem, ale Eko w porę dogonił go i schwycił go za kołnierz jak za obrożę. Poszliśmy za nim przez korytarz i atrium na dziedziniec. Tam wyrwał się Ekonowi i pobiegł ku stajniom. Idąc za nim, doszliśmy do szeroko otwartych drzwi, przez które chłodniejsze powietrze z wewnątrz niosło woń siana i nawozu. Meto minął je i spieszył dalej.
– Czekaj! – krzyknąłem za nim. – Mówiłeś, że prowadzisz nas do stajni!
– Nie do tej – wyjaśnił, oglądając się na mnie przez ramię.
Wskazał ręką przed siebie i pobiegł dalej, znikając za rogiem. Pomyślałem, że się z nami droczy, aż sam skręciłem za budynek i zobaczyłem długą drewnianą przybudówkę do kamiennego masywu stajni.
– Czy ta willa nie ma końca? – mruknąłem do Ekona.
Potem spostrzegłem żołnierzy strzegących wejścia do przybudówki. Było ich sześciu; siedzieli ze skrzyżowanymi nogami między krzewami iglaków. Nie zauważyli naszego nadejścia, dopóki powietrza nie przeszył ostry gwizd. Spojrzałem w górę i zobaczyłem siódmego strażnika, stojącego na czerwonym dachu z włócznią w jednym ręku i z palcami drugiej jeszcze tkwiącymi w ustach. Szóstka z dołu w jednej chwili zerwała się na nogi, porzucając grę w kości i dobywając mieczy. Ich dowódca – a w każdym razie jeden z nich, o największej liczbie ozdób i dystynkcji – przystąpił do mnie z groźną miną.
– Kim jesteś i czego chcesz? – spytał szorstko, nie zwracając uwagi na Metona, który ominął go i pospieszył ku drzwiom.
Domyśliłem się, że strażnicy dobrze chłopca znają; jeden z nich wyciągnął rękę i przyjaźnie potargał mu włosy.
Trzymałem ręce opuszczone, nieco odchylone na boki, wyraźnie widoczne dla żołnierzy. Eko, zerknąwszy na mnie nerwowo, uczynił to samo.
– Nazywam się Gordianus – odrzekłem. – Jestem gościem Geliny i waszego dowódcy, Marka Krassusa. A to mój syn Eko.
Żołnierz zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem, ale schował miecz.
– W porządku! – zawołał przez ramię do swych towarzyszy. – To ten, o którym mówił Marek Mummiusz. Zwie się Poszukiwaczem! A cóż takiego spodziewasz się tu znaleźć? – zwrócił się znów do mnie.
Nie wydawał się już gotowym do zabijania groźnym wojownikiem, zachowywał się całkiem przyjaźnie i uprzejmie. Co więcej, wyglądał na kogoś absolutnie znudzonego i cieszącego się z każdej odmiany przełamującej monotonię codziennej służby.
– Przyprowadził nas tu ten mały niewolnik – wyjaśniłem. – Zapomniałem, że stajnia ma przybudówkę.
– Tak, stajnia skrywa ją przed wzrokiem, kiedy stoisz na dziedzińcu. Podobno jest niewidoczna nawet z górnego piętra. Dlatego też to dobre miejsce, by ich wszystkich ukryć.
– Kogo ukryć? – spytałem, zapominając, co Gelina mówiła o miejscu pobytu większości niewolników.
– Sam zobacz. Zdaje się, że ten mały bardzo chce, byś za nim wszedł. Dobra, Fronto! – krzyknął do żołnierza, który poczochrał wcześniej Metona. – Możesz otworzyć drzwi.
Zawołany wyciągnął duży mosiężny klucz i wetknął go w wiszącą na łańcuchu kłódkę. Po chwili drzwi rozwarły się szeroko. Żołnierze stanęli w pewnej odległości, czujni i z rękami na rękojeściach mieczy. Meto wbiegł do środka, kiwając na nas ręką, byśmy szli za nim.