Serce zabiło jej mocniej. Chciała uwierzyć w to, że może być kochana przez tak dobrego i kochanego mężczyznę jak Benny, ale bała się w to uwierzyć. Chciała odwrócić wzrok, by nie patrzeć mu w oczy, im dłużej bowiem w nie patrzyła, tym bardziej czuła, że traci nad sobą panowanie, że kruszy się jej chłodna obojętność – ale nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Chciała zachować milczenie, by nie powiedzieć czegoś, co mogłoby odsłonić jej słabe miejsce, ale rzekła z dziwną mieszaniną konsternacji, rozkoszy i dzikiej radości w głosie:
– Czy masz na myśli to samo co ja?
– A co masz na myśli?
– Propozycję.
– Nie jest to chyba najwłaściwsze miejsce ani najlepszy czas na propozycje, nie sądzisz?
– Nie jest.
– Jednak... mam na myśli propozycję. Wolałbym wprawdzie, żeby okoliczności były bardziej romantyczne...
– No cóż...
– Szampan, świeczniki, skrzypce.
Uśmiechnęła się.
– Wiesz – powiedział Benny – gdy Baresco mierzył w nas z rewolweru i gdy ścigano nas po Palm Canyon Drive, najbardziej bałem się nie tego, że mogę umrzeć, ale tego, że mogliby mnie zabić, zanim zdążę ci powiedzieć, co do ciebie czuję. A więc mówię ci to teraz. Chcę być z tobą na zawsze, Rachael, na zawsze.
– Ja też chcę być z tobą na zawsze, Benny – rzekła, a słowa te przyszły jej z większą łatwością, niż się spodziewała.
Dotknął dłonią jej twarzy. Przysunęła się i pocałowała go delikatnie.
– Kocham cię – wyznała.
– Boże, ja też cię kocham.
– Jeśli wyjdziemy z tego cało, czy wyjdziesz za mnie?
– Tak – odrzekła, a po plecach przeszedł jej dreszcz. – Cholera, Benny, dlaczego powiedziałeś: „jeśli”?
– Zapomnij o „jeśli”.
Ale ona nie mogła zapomnieć. Rano, w pokoju hotelowym w Palm Springs, zaraz po tym, jak skończyli się kochać, doświadczyła przeczucia śmierci, które wstrząsnęło nią i napełniło potrzebą ucieczki stamtąd. Wiedziała, że jeśli zostaną tam dłużej, spadnie na nich jakiś śmiertelny cios. To niepokojące przeczucie powróciło teraz. Świeżą i kuszącą scenerię górską uzupełnił ponury, zatrważający nawet, element. Drzewa zdawały się przemieniać w jakieś dziwne stwory, gałęzie wydłużyły się, a cienie pogłębiły. Zmroziło to jej krew w żyłach, choć Rachael wiedziała, że to tylko subiektywne odczucie.
– Jedźmy – powiedziała.
Skinął głową, najwyraźniej rozumiejąc jej myśli i dzieląc z nią zmianę nastroju.
Zapalił silnik i wyjechał na drogę. Za następnym zakrętem wyłoniła się tablica: LAKE ARROWHEAD – 24 KILOMETRY.
Eric rozglądał się po garażu, szukając jeszcze jakiegoś narzędzia, jeszcze jednego rodzaju broni. Nie dostrzegł nic odpowiedniego.
Wrócił do domu. W kuchni położył siekierę na stole i zaczął wysuwać wszystkie szuflady po kolei, aż znalazł komplet noży. Wybrał dwa spośród nich – rzeźniczy i mniejszy, o ostrzu wielkości skalpela.
Uzbrojony w siekierę i dwa noże był przygotowany zarówno do walki wręcz, jak i na odległość. Wciąż żałował, że nie ma rewolweru, ale najważniejsze, że nie był już zupełnie bezbronny. Jeśliby ktoś go zaatakował, mógł już działać w swojej obronie. Zapewne i tak by go pokonali, ale on zdążyłby jeszcze nieźle im przyłożyć. Ta perspektywa przyniosła mu wielką satysfakcję i – o dziwo – wywołała na jego twarzy nagły cyniczny uśmieszek.
Myszy, myszy, gryzące, oszalałe myszy...
Cholera! Znów potrząsnął głową.
Myszy, myszy, myszy, oszalałe, drapiące pazurami, prychające...
Ta dziwna myśl, niczym wers z jakiegoś niesamowitego dziecinnego wierszyka, znów pojawiła się w jego mózgu i przeraziła go. Kiedy chciał skoncentrować się na niej, by dotrzeć do ukrytych głębiej treści, jasność umysłu ponownie pokryła się mgiełką i Eric nie mógł pojąć, co oznaczają te myszy.
Myszy, myszy, myszy o przekrwionych oczach, rzucające się na kraty swych klatek...