Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Przez okno dobiegał turkot powozów przejeżdżających ulicą. Campillo milczał bez ruchu. Wyraźnie pierwszy raz nie wiedział, co powiedzieć. Znów przeszedł się po pokoju, odchrząknął w zakłopotaniu, po czym nie śmiać spojrzeć w twarz fechtmistrzowi usiadł na powrót za biurkiem.
– Bardzo mi przykro – odezwał się po chwili.
Jaime Astarloa kiwnął głową bez słowa.
– Będę z panem szczery – dodał naczelnik policji po chwili, która wystarczyła, by przebrzmiało echo ich ostatnich słów. – Z każdą upływającą godziną coraz mniejsze są szansę, żebyśmy rozwikłali tę sprawę, żebyśmy chociaż potrafili wskazać winnych. Pański przyjaciel Cárceles, a raczej to, co z niego zostało, to jedyna żywa osoba, która ich widziała. Miejmy nadzieję, że wydobrzeje na tyle, żeby móc nam coś powiedzieć... Naprawdę nie udało się panu zidentyfikować żadnego z typków, którzy torturowali naszego biedaka?
– Niemożliwe. Wszystko działo się w ciemnościach.
– Miał pan wczoraj sporo szczęścia. Mógł pan teraz leżeć w znanym już miejscu na marmurowym stole.
– Wiem.
Policjant uśmiechnął się blado. Pierwszy raz tego ranka.
– Jak rozumiem, okazał się pan trudnym orzechem do zgryzienia – wykonał w powietrzu parę ruchów, naśladując walkę szermierzy. – W pana wieku... To znaczy, uważam to za nietypowe. Żeby człowiek w pańskim wieku stawiał tak dzielnie czoło dwóm zawodowym mordercom...
Jaime Astarloa wzruszył ramionami.
– Walczyłem w obronie własnego życia, panie Campillo.
Tamten wsunął cygaro w usta.
– To ważki powód – przyznał ze zrozumieniem. – Bez wątpienia ważki. Nadal nie pali pan, panie Astarloa?
– Nadal nie palę.
– Ciekawa sprawa, drogi panie – Campillo zapalił zapałkę i z widocznym zadowoleniem wciągnął pierwsze kłęby dymu. – Widzi pan, mimo pańskiego... niezbyt roztropnego postępowania w tej historii musze przyznać, że czuje do pana dziwną sympatię. Poważnie. Pozwoli pan, że dokonam tu pewnego śmiałego porównania? Ma się rozumieć, z całym szacunkiem.
– Pozwolę.
Wodniste oczy wpatrywały się w niego z uwagą.
– Ma pan w sobie coś... Jakąś niewinność, nie wiem, czy mnie pan rozumie. Chodzi mi o to, że swoim zachowaniem upodabnia się pan, przy oczywistych zastrzeżeniach, do mnicha z klauzury, którego nagle wciągnął cały zamęt tego świata. Pojmuje pan? W całej tej tragedii pan jak gdyby poruszał się we własnym piekle, nie zważając na wymogi logiki i kierując się nadzwyczaj szczególnym poczuciem rzeczywistości... Poczuciem, które oczywiście nie ma nic wspólnego z rzeczywistą rzeczywistością. I zapewne to właśnie owej nieświadomości, wybaczy pan to słowo, owemu dziwnemu paradoksowi zawdzięczamy, że nasze kolejne spotkanie odbywa się w tym gabinecie, a nie w kostnicy. Podsumowując: podejrzewam, że w żadnym momencie, nawet teraz, nie docierała i nie dociera do pana powaga sytuacji, w którą się pan wplątał.
Jaime Astarloa postawił na stole filiżankę i spojrzał na rozmówcę nachmurzony.
– Mam nadzieję, że nie usiłuje pan udowodnić, jakobym był idiotą, panie Campillo.