Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

.. – zaciekawił się prezes. Dobraniecki zrobił nieokreślony ruch ręką.
– Nie ja sam. Nie rozporządzam takimi funduszami. Ale spodziewam się znaleźć paru le-
karzy, którzy weszliby ze mną do spółki. Naturalnie mogłaby być o tym mowa tylko wtedy,
gdy kierownictwo przeszłoby w inne ręce. Niech pan mnie źle nie rozumie, prezesie. Nie za-
leży mi bynajmniej na tym, bym to ja właśnie miał objąć dyrekcję. Chodzi mi przede wszyst-
kim o bezpieczeństwo pacjentów i o utrzymanie na poziomie instytucji, której, śmiało to mo-
gę powiedzieć, jestem współtwórcą.
Prezes wstał.
– Zastanowię się nad tym wszystkim, panie profesorze, i wkrótce dam panu odpowiedź.
– Będę jej oczekiwał z niecierpliwością, usprawiedliwioną tym, że przedłużanie się obec-
nego stanu rzeczy doprawdy grozi poważnymi następstwami.
Prezes odprowadził Dobranieckiego do drzwi i znowu zagłębił się w swoim przepaścistym
fotelu. Istotnie sprawa ta miała dlań nad wyraz przykry posmak. Gdyby to od niego zależało,
gdyby nie był odpowiedzialny za finanse towarzystwa, wolałby na to wszystko machnąć ręką
i zostawić rzeczy ich własnemu biegowi.
Nie podobał mu się Dobraniecki. Oczywiście wiedział, że jest to osobistość ogólnie uznana
i szanowana, uczony poważnej miary i człowiek odgrywający niemałą rolę w życiu towarzy-
skim Warszawy. Jednakże stosunek profesora do Wilczura wydał się prezesowi niesmaczny, a
może nawet nielojalny.
Z drugiej wszakże strony o uszy prezesa nieraz się już obijały pogłoski potwierdzające da-
ne zawarte w memoriale Dobranieckiego.
Tego wieczora prezes Tuchwic opowiedział przy kolacji żonie całą sprawę i usłyszał taką
radę:
– Mój drogi, najlepiej postąpisz, jeśli zobaczysz się z Wilczurem i rozmówisz się z nim
otwarcie.
– Masz rację – przyznał. – Zrobię to w przyszłym tygodniu. O złożeniu przez Dobraniec-
kiego memoriału w lecznicy wiedziano, gdyż przy jego redagowaniu brało udział kilku leka-
rzy, trzymających stronę autora. Oczywiście, rzecz nie dała się utrzymać w tajemnicy i
wkrótce dotarła też do wiadomości Wilczura. Wysłuchał tego w milczeniu, uśmiechnął się,
184
wzruszył ramionami i nic nie powiedział. Nazajutrz w obecności kilku osób zwrócił się do
Dobranieckiego:
– Należy mi się krótki urlop. Ponieważ właśnie nadchodzą święta Bożego Narodzenia,
chciałbym prosić kolegę o zastępstwo, jeżeli oczywiście nie ma pan innych planów.
– Żadnych. Zostaję w Warszawie na święta. A pan wyjeżdża? Na długo?
– Na dwa, może na trzy tygodnie. Mam przynajmniej takie zamiary.
– Może do córki, do Ameryki?
– O nie – odpowiedział niechętnie Wilczur – to zbyt daleka droga.
Przypomnienie Marioli sprawiło mu przykrość. Właśnie przed paru dniami otrzymał od
niej obszerny list. Wiadomości o śmierci Donata dotarły już do nich, jak również i to, że Wil-
czur zapłacić musiał olbrzymie odszkodowanie, które go zrujnowało. Wiedziała również Ma-
riola o kampanii prowadzonej w Warszawie przeciw jej ojcu, w liście jednak nie znać było
tego współczucia, którego tak mu było brak.
„Zmartwiliśmy się bardzo kłopotami Tatusia – pisała Mariola. – Ale Leszek ma słuszność,
gdy mówi, że to może i lepiej, że Tatuś nie będzie się przepracowywał. W wieku Tatusia
trzeba już więcej dbać o swoje zdrowie niż o zdrowie innych. Dzięki Bogu, nasza sytuacja
materialna pozwala na to, by Tatuś mógł odpoczywać. Leszek, który bawi obecnie za intere-
sami w Philadelphii, telefonował wczoraj do mnie i prosił, bym zapewniła Tatusia, że będzie
mu wysyłał co miesiąc tysiąc dolarów, a nawet i więcej, jeżeli Tatusiowi to nie wystarczy”.
Poza tym jednym ustępem list zawierał garść informacji o materialnym powodzeniu Lesz-
ka i o jakichś nieważnych sukcesach towarzyskich ich obojga.
List ten głęboko zranił Wilczura. Jedyni bliscy mu ludzie uważali, że są wobec niego w
porządku, jeżeli zatroszczą się o to, by nie brakło mu pieniędzy. I oni też, jak klika Dobra-
nieckiego, uważali, że powinien wyrzec się swego umiłowanego zawodu, że nie jest już zdol-
ny do pracy, że powinien ustąpić miejsca młodszym.