Obiecałem sobie w duchu, że wrócę do domu i nie wrócę do
lasu, póki będę mieszkał w Ashborough. Nie chciałbym być źle zrozumiany - nie
chodziło wcale o tę historię o Izolantach, starej pani Zellis i kanibalizmie. Prze-
raził mnie sam Phillip. Facet miał naprawdę źle w głowie.
- Długo klęczałem nad zabitym zwierzakiem - ciągnął. - Aż w końcu zla-
złem z głazu. Cały czas trzymałem w ręce nóż, martwy opos leżał na kamieniu i
tylko starej kobiety nigdzie nie widziałem, jakby w ogóle jej tam nie było. W
lesie zrobiło się cicho jak w próżni, jakby po śmierci oposa cały obumarł. Sowy
nie pohukiwały, świerszcze przestały cykać. To była cisza absolutna, Michael.
Słyszałem tylko własny oddech i przenikliwy syk powietrza ulatującego z po-
dziurawionego ciała oposa. Spuściłem wzroki zobaczyłem krew - wszędzie: na
rękach, na koszuli, na spodniach. Spojrzałem na zegarek. Odkąd wyszedłem z
domu, minęła ponad godzina. Rosy zamartwiała się już pewnie na śmierć, stała
w oknie i gryzła paznokcie; pamiętam, że przyszło mi do głowy, że mogła spani-
kować i zadzwonić po szeryfa - ale kiedy słaniając się na nogach, wróciłem na
podwórko za domem, w środku było ciemno.
Wszedłem przez kuchnię i zastałem Rosy śpiącą na sofie przed telewizorem.
48
To też musiała być sprawka starej pani Zellis. Mogłem bez przeszkód prze-
mknąć do łazienki, wziąć prysznic i spakować zakrwawione ciuchy do torby,
żeby potem wyrzucić je na śmietnik.
Zerknąłem na plamy krwi na kamieniu.
- Nie powiedziałeś Rosy, prawda?
- Nie, nie powiedziałem. Położyliśmy się do łóżka. W ogóle nie rozmawiali-
śmy. Rosy po prostu naciągnęła kołdrę na głowę i dalej spała. Ale ja nie mogłem
zasnąć. Leżałem z zamkniętymi oczami, chwilami nawet czułem, że przysypiam,
ale za każdym razem natychmiast się budziłem. Jakbym miał jeszcze coś do
załatwienia.
- To musiała być najdłuższa noc w twoim życiu.
Phillip parsknął śmiechem.
- Mało powiedziane. W końcu wstałem z łóżka i wyjrzałem przez okno. Za
domem fruwały świetliki. Wydało mi się to dziwne, by był przecież październik,
ale przypomniałem sobie oczy starej pani Zellis, jak błyszczały złotym światłem
w kulminacyjnych chwilach rytuału. Kiedy znów wyjrzałem na dwór, światełka
znikały już w lesie. Sześć, może osiem par. Przy świetle księżyca ubrałem się i
zszedłem na parter. Przekopałem wszystkie kuchenne szuflady w poszukiwaniu
latarki; jak wiesz, wprowadziliśmy się zaledwie przed tygodniem i nie nauczy-
łem się jeszcze, gdzie co leży. W końcu znalazłem ją w szafce nad zlewem, której
drzwiczki oczywiście zaskrzypiały tak, że martwego by to obudziło. Wzdrygną-
łem się i nastawiłem uszu. Bałem się, że skrzypnięcie obudzi Rosy, ale w domu
było zupełnie cicho. Mogłem mieć problem ze znalezieniem latarki, ale dobrze
wiedziałem, gdzie trzymamy alkohol, więc przed wyjściem golnąłem sobie kieli-
cha. Nic tak nie uspokaja jak kropelka czegoś mocniejszego, ale tym razem nie
podziałało: dwa łyki burbona, a ja dalej byłem śmiertelnie przerażony. Skończy-
ło się na tym, że zabrałem ze sobą całą butelkę. Szedłem tak i szedłem bez koń-
ca, chyba z pół nocy. Nie miałem pojęcia, dokąd właściwie idę, na pewno cza-
sem zbaczałem ze ścieżki, aż w końcu zobaczyłem te złote światełka. Świeciły w
ciemności, jakby mnie wołały. Poszedłem za nimi w głąb lasu.
Druga wzmianka Phillipa o światełkach przypomniała mi, że ja również je
widziałem, i to więcej niż raz, przed kilkoma tygodniami: najpierw siedząc przy
biurku, a potem w nocy, z okna sypialni. Uznałem, że to świetliki i o nich zapo-
mniałem.
Jezu... Serce podeszło mi do gardła. Nie chciałem dłużej słuchać historii
Phillipa, nagle stała się zbyt znacząca i przerażająca. Czy to może być prawda?
49
- Szedłem przez las, popijałem burbona, trochę się naprułem. Parę razy się
przewróciłem; te wystające korzenie nawet za dnia trudno czasem zobaczyć, a
co dopiero po północy. W końcu dotarłem do kamiennego kręgu. Było całkiem
cicho. Poświeciłem latarką, z początku niczego nie zauważyłem, ale jedno ci
powiem. Ten las w nocy to najbardziej przerażające miejsce na świecie. Nie
chciałbyś się tu znaleźć. Za dnia wygląda inaczej: piękne widoczki, miłe zwie-
rzątka... A w nocy? Sowy pohukują, ptaki jazgoczą, ale tak dziwnie, strasznie,
zupełnie inaczej niż w ciągu dnia. Poza tym wszędzie szwendają się zwierzęta,
szeleszcząc w zaroślach, i człowiek co pięć sekund aż podskakuje. Nawet pełnia
księżyca i bezchmurne niebo niewiele pomagają, tu i tak się robi ciemno jak pod
ziemią. A robactwo? No, jak się zrobi ciemno, lepko, wilgotno, to wszystko co
żywe wyłazi, żeby się zabawić. I potem śmigają ci koło uszu jak małe helikopter-
ki. Poświeciłem na ten kamień pośrodku, gdzie zabiłem oposa, patrzę, a on dalej
tam leży. Chyba się spodziewałem, że zniknie, i to nawet nie że zabierze go jakiś
Izolant, ale sowa porwie czy coś... Podszedłem bliżej. Wokół truchła kłębiły się
roje robactwa, i jeszcze ten zapach... Paskudny, jakby smród gnijących jarzyn.
Pociągnąłem z flaszki, snop światła przesunął się w bok i zobaczyłem oczy.
- Oczy oposa? - domyśliłem się.
Przysiadłem na leżącym monolicie. Doszedłem do wniosku, że próby zakoń-
czenia tej rozmowy mijają się z celem. Phillip najwyraźniej był zdeterminowany,
żeby doprowadzić ją do końca, a mnie, prawdę powiedziawszy, złote światełka
zaintrygowały do tego stopnia, że chciałem się dowiedzieć, czy to, co widziałem
(albo wydawało mi się, że widziałem), było czymś więcej niż zwykłymi świetli-
kami.
Świetliki w maju? Michael...
- Chciałbym, żeby tak było. - Phillip wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ale
nie: to były oczy żywej istoty. I świeciły złoto jak żółte światło na skrzyżowaniu.
- Stara pani Zellis?
Pokręcił głową.
- Nie. To były oczy Izolanta.
Uśmiechnąłem się - po trochu z niedowierzaniem, po trochu z niepokojem.
Nie chciałem mu wierzyć, ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, że powi-
nienem. Obiecałem sobie drinka po powrocie do domu. Może nawet burbona,
byłby w tej sytuacji bardzo stosowny.
- Podkradł się do głazu z drugiej strony. Na początku zobaczyłem tylko rę-