Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Całkiem możliwe - przyznał Arnie po chwili zastanowienia.
Zabrzęczał dzwonek oznajmiając, że do początku piątej lekcji zostało jeszcze pięć minut. Wstaliśmy z ławki. Ćwiczące dziewczęta zbiegły z boiska; spódniczki apetycznie podskakiwały im nad udami.
Zeszliśmy z trybuny, wyrzuciliśmy puste torebki do jednego z pojemników na śmieci pomalowanych na pomarańczowo i czarno - barwy naszej szkoły - i ruszyliśmy z powrotem do budynku.
Arnie wciąż się uśmiechał przypominając sobie, jak to było za pierwszym razem z Leigh.
- Ten pomysł z meczem to była czysta desperacja z mojej strony.
- Piękne dzięki - odparłem. - Więc po to w każdą sobotę mało nie wypluwam płuc?
- Wiesz, co mam na myśli. Potem, kiedy się zgodziła, przyszła mi do głowy straszna myśl i zaraz zadzwoniłem do ciebie. Pa­miętasz?
Pamiętałem. Zadzwonił z pytaniem, czy najbliższy mecz gramy na własnym boisku, i był wręcz zdruzgotany, kiedy dowiedział się, że wyjeżdżamy do Hidden Hills.
- Tak więc zadurzyłem się w najładniejszej dziewczynie w szkole, umówiłem się z nią na randkę, a potem okazało się, że mecz jest na wyjeździe, a mój wóz stoi rozbabrany w garażu Willa.
- Mogliście pojechać autobusem.
- Wtedy o tym nie wiedziałem. Zwykle wszystkie miejsca były zarezerwowane już tydzień wcześniej. Nie przypuszczałem, że jak tylko zaczniecie przegrywać, tylu ludzi zrezygnuje z wyjazdów na mecze.
- Nie przypominaj mi o tym - poprosiłem.
- Poszedłem więc do Willa. Wiedziałem, że Christine da sobie radę, choć nie została oficjalnie dopuszczona do ruchu. Ale ja byłem naprawdę zdesperowany.
Jak bardzo? - zapytałem bezgłośnie, czując, że ogarnia mnie nagły chłód.
- Potraktował mnie bardzo dobrze. Powiedział, że doskonale rozumie moją sytuację i że jeśli... - Umilkł i zastanawiał się przez chwilę, po czym dokończył niezręcznie: - I tak właśnie wygląda historia tej wspaniałej randki.
“I że jeśli”...
Ale to nie była moja sprawa.
“Bądź jego oczami” - poprosił mnie ojciec.
Ale to naprawdę nie była moja sprawa.
Szliśmy teraz przez teren palarni, całkowicie opustoszały, jeśli nie liczyć trzech chłopców i dwóch dziewcząt kończących pośpiesznie skręta. Do moich nozdrzy doleciał magiczny zapach marihuany, przypominający nieco woń tlących się powoli jesiennych liści.
- Widziałeś gdzieś Buddy’ego Reppertona? - zapytałem.
- Nie, i wcale tego nie żałuję. A ty?
Mignął mi kiedyś na stacji benzynowej Vandenberga przy szosie numer 22 w Monroeville. Stacja należała do ojca Dona Vandenberga i od arabskiego embarga z roku 1973 wciąż balansowała na krawędzi bankructwa. Buddy nie zauważył mnie, bo tylko tamtędy przejeż­dżałem.
- Tak, ale z nim nie rozmawiałem.
- Myślisz, że on w ogóle umie mówić? - zapytał Arnie z nie­zwykłą dla niego pogardą. - Cholerny zasraniec.
Aż drgnąłem; znowu to słowo. Zawahałem się przez chwilę, ale potem machnąłem ręką i zapytałem go wprost, skąd się u niego wzięło.
Spojrzał na mnie z namysłem, Rozległ się drugi dzwonek. Wszystko wskazywało na to, że spóźnimy się na lekcję, ale w tej chwili nic mnie to nie obchodziło.
- Pamiętasz dzień, kiedy kupiłem samochód? Nie ten, w którym zostawiłem zadatek, ale ten, kiedy go kupiłem?
- Jasne.
- Ty zostałeś na zewnątrz, a ja wszedłem z LeBayem do domu. Zaprowadził mnie do maleńkiej kuchni i usiedliśmy przy stole na­krytym serwetą w czerwono-białą kratę. Zaproponował mi piwo, a ja pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli je przyjmę. Naprawdę zależało mi na samochodzie i nie chciałem go urazić. Wypiliśmy więc po piwie, a on wygłosił długą, gniewną... jak to się nazywa? Aha, tyradę. O tym, jak to wszyscy zasrańcy spiskują przeciwko niemu. To jego słowo, Dennis. Zasrańcy. Powiedział, że właśnie przez nich musi sprzedać swój samochód.
- Jak to?
- Myślałem, że chodzi mu o to, że jest już za stary, by prowadzić, ale on tak tego nie widział. Wszystkiemu byli winni oni, zasrańcy. To zasrańcy kazali mu co dwa lata zdawać egzamin i co rok zgłaszać się na badanie oczu. Najbardziej bał się właśnie badania wzroku. Skarżył się, że nie chcą, by jeździł swoim wozem, i dlatego rzucili w niego kamieniem.

Podstrony