Wynędzniały - sama skóra, kości i wyleniałe futro - stał, tocząc wokoło zmętniałymi, zaropiałymi ślepiami. Jeden z olbrzymich pazurów zwisał bezwładnie, rozszczepiony i złamany, a musiała to być część jakiejś większej rany w stopie, ponieważ łapę unosił lękliwie nad ziemią. Suche nozdrza i wargi były popękane, a pysk zniekształcony, jakby jego rysy roztopiły się lub rozpadły. Olbrzymi kształt, z którego życie uchodziło tak wyraźnie, przywodził na myśl zrujnowaną ptaszarnię, z której uleciały wszystkie barwne ptaki, a te, które jeszcze pozostały, pogłębiają jedynie poczucie straty i żalu w sercach ludzi, którzy na nie patrzą.
Niedźwiedzia zdawało się niepokoić coś w puszczy poza nim, bo odwróciwszy łeb najpierw w jedną, potem w drugą stronę, powlókł się wzdłuż krawędzi sadzawki, jakby postanowił nadal uciekać przed jakimiś napastnikami. Kiedy zbliżył się do dzieci, upadły na ziemię, piszcząc ze strachu, a na to zwierzę zatrzymało się, zawróciło, minęło miejsce, w którym wyłoniło się z zarośli, i zrobiło kilka niepewnych kroków w górę stromego zbocza. Krzykacz, oszalały ze strachu, rzucił się w gęstą plątaninę pnączy i kolców, ale nie mogąc się przez nie przedrzeć, upadł na ziemię.
- Parszywa bestia! - powiedział Genszed przez zęby. - Już prawie zdechła, a jeszcze się rusza. Uciekaj! zawołał, machając rękami, jakby zapędzał bydło. - Dalej!
Uciekaj stąd!
Zrobił kilka kroków do przodu, lecz na to niedźwiedź zawarczał i niezdarnie uniósł się na tylnych łapach. Genszed cofnął się szybko.
- Dlaczego nie uciekamy? - jęknął Krzykacz. Zabierajmy się stąd, Genszed, na miłość boską!
- Co, z powodu tego straszydła? - zapytał Genszed.
- Mamy zostawić łódź i stracić ostatnią szansę? Wpadniemy prosto w łapy Ikatczykorn. Nie przestraszy nas to przeklęte bydlę, nie o tej porze dnia. Mówię ci, ono już zdycha.
Po prostu trzeba je zabić, to wszystko.
Jego łuk leżał wciąż tam, gdzie go położył po strzeleniu do kynata. Podniósł go i wyciągnął strzałę zza pasa. Kelderek, wciąż na kolanach, z ramieniem oblanym krwią, schwycił go za nogę.
- Nie! - wydyszał. - On zaatakuje... rozerwie nas na kawałki, wierz mi!
Genszed uderzył go w twarz i Kelderek upadł na bok.
W tym momencie dobiegły ich z puszczy dalekie ludzkie głosy - ktoś wydał rozkaz, ktoś inny mu odpowiedział.
- Nie bój się - rzekł Genszed. - Nie lękaj się, chłopcze, zanim zaatakuje, trafię go trzema strzałami. Wierz mi, znam parę sztuczek. Mnie nie zaatakuje, o nie!
Nie spuszczając wzroku z niedźwiedzia, cofnął się ostrożnie i oderwał długi pas z łachmanów Radu. Szybko owinął nim drzewce strzały nieco poniżej grotu, pozostawiając oba końce zwisające po bokach jak girlanda lub wstążka we włosach dziewczyny.
Na dźwięk głosów w lesie niedźwiedź opadł na cztery łapy. Przez chwilę kołysał się z boku na bok, lecz potem przestał, jakby mu zabrakło sił, zwróciwszy łeb w stronę handlarza.
- Krzykaczu - powiedział Genszed - dmuchnij w piecyk.
Krzykacz, pojąwszy, o co mu chodzi, rozdmuchał żar i uniósł piecyk drżącymi rękami.
- Uspokój się - szepnął Genszed.
Strzała już opierała się o cięciwę, zniżył łuk, tak że jeden koniec szmaty trafił w otwarty u góry piecyk. Szmata natychmiast zajęła się ogniem, a kiedy płomień był duży, Genszed napiął łuk i wypuścił strzałę. Płomień cofnął się, jakby cała strzała zapłonęła w locie.
Strzała ugodziła niedźwiedzia pod lewym okiem, a płonąca szmata przywarła mu do pyska. Rzucił się do tyłu z nienaturalnym, zawodzącym piskiem, usiłując pazurami zerwać z pyska płonącą maskę. Suche, zjeżone futro zajęło się ogniem - najpierw uszy, potem jedna z młócących powietrze przednich łap, potem piersi, na które opadły kawałki płonącej szmaty. Uderzał łapami w płomienie, skamląc jak pies. Kiedy zaczął się cofać, Genszed wypuścił drugą strzałę, która trafiła go w prawy bark, tuż przy szyi.