Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zmarły pan Hopkinson mówił piskliwym głosem i nosił okulary na kawałku czarnej tasiemki – jego duch miał teraz na nosie ich widmowy odpowiednik – a te cechy zawsze oznaczają umysł nakazujący odkurzać dolne powierzchnie mebli i układać spinacze według rozmiarów.
– To naprawdę fatalnie – stwierdził. – W dodatku bardzo niewdzięcznie się zachował, biorąc pod uwagę, że udzieliłem im pomocy z piekarnikiem. Naprawdę uważam, że powinienem złożyć skargę.
PANIE HOPKINSON, CZY W PEŁNI ZDAJE PAN SOBIE SPRAWĘ Z FAKTU, ŻE JEST PAN MARTWY?
– Martwy? – pisnął kustosz. – O nie, w żaden sposób nie mogę być martwy. Nie w tej chwili. To bardzo nieodpowiedni moment. Nie skatalogowałem nawet bułeczek szturmowych.
A JEDNAK.
– Nie, nie. Bardzo mi przykro, ale to niemożliwe. Musisz zaczekać. Nie mam czasu na tego rodzaju nonsensy.
Śmierć był zaskoczony. Większość osób, kiedy mijał wstępny szok, z pewną ulgą przyjmowała fakt własnego zgonu. Przestawało im ciążyć podświadome brzemię. Spadał kosmiczny but. Najgorsze już się stało i mogli – metaforycznie oczywiście – zacząć nowe życie. Bardzo nieliczni traktowali zdarzenie jak zwykłą niedogodność, która zostanie usunięta, jeśli tylko będą dostatecznie długo się skarżyć.
Dłoń pana Hopkinsona przeniknęła przez blat stołu.
– Och!
WIDZI PAN?
– To bardzo niepożądane w tej chwili. Czy mógłbyś ustalić bardziej odpowiedni termin?
TYLKO PO KONSULTACJI Z PAŃSKIM MORDERCĄ.
– Mam wrażenie, że cała sprawa jest fatalnie zorganizowana. Chcę złożyć skargę. W końcu płacę podatki.
JESTEM ŚMIERCIĄ, NIE PODATKAMI. PRZYCHODZĘ TYLKO RAZ.
Cień pana Hopkinsona zaczął się rozwiewać.
– Chodzi mi o to, że zawsze starałem się planować wszystko z wyprzedzeniem, rozsądnie...
UWAŻAM, ŻE NAJLEPSZĄ METODĄ JEST PRZYJMOWANIE W ŻYCIU TEGO, CO SIĘ ZDARZY.
– Mam wrażenie, że to brak odpowiedzialności...
DLA MNIE ZAWSZE TO DZIAŁAŁO.
 
Lektyka zatrzymała się przed Pseudopolis Yard. Vimes zostawił nosicieli, żeby ją zaparkowali, a sam ruszył szybkim krokiem, wkładając po drodze płaszcz.
Pamiętał czasy – wydawało się, że to zaledwie wczoraj – kiedy komenda straży była prawie pusta. Stary sierżant Colon drzemał na krześle, a przy piecyku suszyło się pranie kaprala Nobbsa. A potem nagle wszystko się zmieniło...
Sierżant Colon czekał na niego z notesem.
– Mam tu meldunki z komisariatów, sir – oznajmił, biegnąc truchtem obok Vimesa.
– Coś szczególnego?
– Takie trochę dziwne zabójstwo, sir. W jednym z tych starych domów przy Bezprawnym Moście. Jakiś stary kapłan. Nie znam szczegółów. Patrol zawiadomił tylko, że trzeba się temu przyjrzeć.
– Kto go znalazł?
– Funkcjonariusz Wizytuj, sir.
– O bogowie...
– Tak jest, sir.
– Postaram się zajrzeć tam jeszcze przed południem. Coś jeszcze?
– Kapral Nobbs jest chory, sir.
– To wiem.
– To znaczy, zwolnił się z powodu choroby, sir.
– Tym razem nie z powodu pogrzebu babci?
– Nie, sir.
– Nawiasem mówiąc, ile ich już było w tym roku?
– Siedem, sir.
– Dziwna rodzina, ci Nobbsowie.
– Tak, sir.
– Fred, nie musisz ciągle zwracać się do mnie „sir”.
– Mamy gościa, sir. – Sierżant zerknął znacząco na ławę w głównej sali. – Przyszedł w sprawie posady dla alchemika.
Krasnolud uśmiechnął się nerwowo.
– Dobrze – rzucił Vimes. – Przyjmę go w swoim gabinecie. – Wyjął spod płaszcza sakiewkę skrytobójcy. – Wpłać to na Fundusz Wdów i Sierot, Fred, dobrze?
– Jasne. O... dobra robota, sir. Jeszcze parę takich wpłat, a będziemy mogli sobie pozwolić na nowe wdowy.
Sierżant Colon wrócił do swojego biurka, dyskretnie otworzył szufladę i wyjął książkę, którą właśnie czytał. Nazywała się „Chów zwierząt”. Tytuł trochę go zaniepokoił – nie rozumiał, po co chować zwierzęta, skoro potem i tak trzeba ich szukać w celu hodowania, ale w końcu słyszało się różne historie o dziwactwach mieszkańców wsi. Okazało się jednak, że książka mówi o tym, w jaki sposób bydło, świnie i owce powinny się krzyżować.
Teraz zastanawiał się, gdzie dostać książkę o tym, jak nauczyć je czytać.
Na górze Vimes pchnął ostrożnie drzwi swojego gabinetu. Gildia Skrytobójców grała według zasad, trzeba to draniom przyznać. Zabicie kogoś przypadkowego uznawane było za dowód fatalnych manier. Pomijając wszystko inne, nikt za to nie płacił. Dlatego pułapki w gabinecie nie wchodziły w rachubę, gdyż zbyt wiele osób codziennie wchodziło tam i wychodziło. Mimo to uznał, że ostrożność nigdy nie zawadzi. Doskonale sobie radził z pozyskiwaniem bogatych wrogów, których stać na wynajęcie skrytobójcy. Skrytobójcy wystarczy mieć szczęście tylko raz, ale Vimesowi musiało sprzyjać ciągle.
Wśliznął się do pokoju i wyjrzał przez okno. Lubił pracować przy otwartym, nawet w chłody. Lubił słuchać odgłosów miasta. Ale każdy, kto próbowałby wspiąć się do niego lub zsunąć z góry, trafiłby na rozmaite przeszkody w stylu luźnych dachówek, ruchomych uchwytów i zdradzieckich rynien. Dodatkowo Vimes kazał w dole zainstalować na murze kolczaste poręcze. Były ładne, ozdobne, ale przede wszystkim kolczaste.
Na razie wygrywał.
Zabrzmiało niepewne stukanie.
Jego źródłem były kostki krasnoludziego kandydata do pracy. Vimes wprowadził go, zamknął drzwi i usiadł za biurkiem.
– No więc... – zaczął. – Jesteś alchemikiem. Ślady kwasu na dłoniach i brak brwi.
– Zgadza się, sir.

Podstrony