Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Tylko dalej, za kępa drzew, tańczą fauny, skaczą cienie... ludzkie cienie. To ani, to wszystko przez nich!
Kimkolwiek są, nie mają dobrych zamiarów. Pojawili się równocześnie z eksplozja, a najpewniej oni sami ją spowodowali. Pierwsi użyli broni, lecz, jak widać, zupełnie nie potrafią się nią posługiwać. Są prymitywni - odprawiają rytualny taniec wojenny. Trzeba im pokazać, kto tu jest górą, trzeba zdobyć tę broń i zrobić z niej właściwy użytek !
Zrywa się, chwyta gałąź, w piersiach pęcznieje agresywna złość. Z wykrzywioną twarzą, nabrzmiałymi ścięgnami szyi, biegnie ile sił.
W nagłym wybuchu wyładowuje rozdrażnienie, złość i żal do wszystkiego i wszystkich. Oni odpowiedzą za strach i ból, ani winni są istnienia tego ponurego raju, nocnych psychoz, banicji jego i Kobiety, rozstanie na zawsze, dezercji, konfliktów, ludzkiej głupoty!
Jak demon wojny wypada na polanę, staje po kolana w jedwabistej trawie, omiata zdumionym spojrzeniem pustą łąkę, której nigdy nie dotknęła ludzka stopa.
Później, już na posłaniu z liści, chce pocieszyć drżącą ze strachu Kobietę, lecz nie znajduje odpowiednich słów, chce wyciągnąć dłoń, lecz nie znajduje dość sił, aby pokonać dzielącą ich niewidzialną przegrodę.
Kaskady księżycowego blasku wibrują od bezustannego dzwonienia, srebrzyste nici plączą się i wiążą w węzły, gęsta sieć opada powoli, krępuje, dusi.
Mężczyzna siada raptownie, ociera spotniała twarz. Wstaje i zdecydowanym ruchem sięga po słuchawkę.
- Hallo.
- Ach, nareszcie.
Księżycowe strumienie gwałtownie mętnieją, obraz szarzeje i przybiera ziarnista strukturę, rozparta się na czarne kłapcie opadającej sadzy. Mężczyzna obejmuje umykający pień, potrząsa głowa. Wszystko stopniowo wraca na swoje miejsca.
Wytęża słuch - nic, tylko pulsujący w uszach szum. Ściska słuchawkę w spotniałych palcach, klinie, pełen niecierpliwego oczekiwania. Nic.
Halucynacje, urojenia, katatonia, schizofrenia? A może... -budzi się niedorzeczna nadzieja.
- Katty...?
- Jaki ty jesteś prymitywny - skrzeczy kobiecy głos z nieukrywana pogardą.
Rzuca parzącą słuchawkę w bok, daleko od siebie.
Resztę nocy wypełnia koszmar ciszy wyczekiwania, ciężkich, przerywanych krzykiem snów. Kobieta, odtrącona, patrzy szeroko rozwartymi oczami, w których ta noc zapaliła zimne ogniki lęku.
 
Rankiem przyjdzie Ona, która każe nazywać się imieniem Nemezis.
 
Mężczyzna o szarym świcie rozpoczyna przeszukiwanie lasu, przedziera się przez gąszcz wężowych lian, śliskich pnączy, zagląda pod liście rododendronów, przebiega aksamitne wzgórki mchów. Potem, wraz z podążającą za nim o parę kroków Kobietą, wstępuje na wzgórza otaczające kotlinę.
Na łagodnie opadającym zboczu siedem białych pionków stoi przyklejonych do zieleni murawy. Pod dotknięciem promieni słonecznych ich stożkowe wierzchołki pękają i rozchylają się jak kielichy kwiatów, obnażając szkliste, błękitne oczy. Środkiem łąki idzie ku nim Ona, odziana w luźna, czerwoną szatę.
- Jestem Nemezis. Tak macie mnie nazywać.
Schylając głowy, oboje przyjmują tę informację-rozkaz do wiadomości. Zaskoczenie obezwładnia.
- Opowiedzcie mi o sobie. Nie rozumieją.
- O tym, co było. O waszych marzeniach.
Nemezis jest piękna jak maska bogini, ale Mężczyzna czuje jej obcość, jej oczy są piękne lecz martwe jak szkatuły brylantów.
Zaczynają razem; Mężczyzna niecierpliwie ucisza Kobietę. Mówi powoli, lecz bezładnie. Wreszcie przerywa w połowie zdania, otrząsając się z rzuconego nań uroku, Pogardliwy Wyraz ust Nemezis wywołuje w nim skurcz lęku, który z kolei wyzwala odruch agresji.
- Kim jesteś ty, że masz prawo wypytywać nas, ludzi?
Jej skrzekliwy śmiech, swoją brzydotą przedziwnie kontrastujący z wyniosłą postacią władczyni, chłosta jak ostry piasek, bije po twarzy, rani.
- Adam i Ewa, pierwsi i ostatni ludzie, skupiska prymitywnego białka, bezmózgi klej kazeinowy, obrzydliwość - szydzi i lży, oddalając się, odpływając w łodzi swojej szkarłatnej sukni, brodząc w trawach, zanurzając się w nich po uda, biodra, po pas, po szyję...
- I ty śmiesz nazywać się Mężczyzną - krzyczy gniewnie. Potem znika w trawach, rozpływa się pośród czystej zieleni, jak różowa mgła przesieka przez sitowie łodyg.
Długo stoją bez ruchu, dwa ludzkie pionki wyciosane z białej gliny, rzucone do nierównej gry na malachitową planszę oszukanego raju.
Mężczyzna czuje przygniatający ciężar obcego nieba na barkach, lecz głowę trzyma wysoko. Zwłaszcza teraz, kiedy wyboru, jak sądzi, dokonano za niego, łatwo przychodzi mu akceptacja: każda walka będzie lepsza niż trwanie w beznadziejności.