Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Rankiem, wysławszy raport, Will obszedł wysepkę. Dowiedział się, że nazywają ją „Skała". Trafna nazwa, pomyślał, ponieważ natura ukształtowała ją dla celów obronnych. Stojąc na głównym korpusie tej kijanki mógł widzieć Manilę. Z niektórych jej dzielnic buchał dym. Obróciwszy się w lewo, spojrzał na ogon kijanki i spostrzegł, że jest na poziomie morza. Był na niej krótki pas startowy. Ledwie trzy mile, w linii powietrznej, dalej na północ, widział południowe wybrzeże cypla półwyspu Bataan. A jeszcze dalej wyrastały stożkowate, masywne góry. Domyślił się, że to prawdopodobnie wygasłe wulkany.
Na szczycie Corregidoru, ponad pięćset stóp nad poziomem morza, wiała chłodna bryza, podczas gdy niżej ludzie zalewali się potem. Zrozumiał powód, dla którego tu przybył MacArthur. Ktokolwiek posiadał tę wysepkę, wetkniętą w gardziel zatoki niczym kość, kontrolował Zatokę Manilską w całości. Zszedł bardzo krętą szosą, aż dobrnął do szeregu potężnych, dobrze zamaskowanych dział osadzonych w betonowych bunkrach, wcię­tych z kolei w skałę. Droga kończyła się w dokach, tam gdzie wysadzono ich poprzedniej nocy. Przeszedł kilkaset jardów po płaskim terenie w stronę ogromnego garbu masywnej skały. Żołnierz powiedział mu, że to wzgórze Malinta. Will dostrzegł obszerne wejście do tunelu i stwierdził, że ma on liczne odgałęzienia skonstruowane tak zmyślnie, że w jego wilgotnych katakumbach mogło żyć dziesięć tysięcy ludzi bez lęku przed bombami czy pociskami. Wewnątrz tunelu zainstalowano biura.
Dowiedział się, że generał mieszka w małym domku, pół mili za drugim końcem tunelu. Tego bożonarodzeniowego ranka przebywał tam MacArthur, który miał o czym myśleć. Nie otrzymywał wsparcia ani z morza, ani z powietrza. Było to dlań poniżające.
 
3.
 
Boże Narodzenie w ambasadzie japońskiej przy Massachusetts Avenue było przygaszone. Dzieci z radością powitały olbrzymią, świecącą lampkami choinkę w hallu na parterze, ich rodzice natomiast ze smutkiem myśleli o czekających Japonię i ich samych trudnych dniach. Todowie urządzili w swoim niewielkim pokoju skromną uroczystość. Masao, z ciekawością i upodobaniem wszys­tkich innych dzieci w tym kraju, rozwijał otrzymane prezenty.
- Kocham Boże Narodzenie - powiedział.
Dwa dni potem kazano im się pakować. Wyjeżdżali do hotelu w Hot Springs, w Wirginii. Postanowiono ich tam internować do czasu zorganizowania wymiany na dyplomatów amerykańskich urzędujących w Japonii. Ambasadora odwieziono na dworzec kolejowy samochodem, reszta miała podróżować autobusami. Tłum u bram ambasady wrzeszczał na tych, którzy - by wejść do pojazdów - tworzyli kolejkę. Japończycy, przed wejściem, zdejmo­wali kapelusze i składali ambasadzie niski pokłon. To wywoływało nowe wrzaski. Gdy Floss przepychała do wehikułu Masao, kilkoro z tłumu, spostrzegłszy, że nie jest Japonką, zaczęło ją wyzywać.
Znacznie gorzej było na Union Station. Tłum zachowywał się jeszcze agresywniej. Ze wszystkich stron strzelały flesze aparatów fotograficznych. Policjanci w cywilu odsuwali napierających i w końcu udało się im wejść do pociągu. Łoskot kół i sam ruch jadącego na południe wagonu uspokajał Floss. Tadashi milczał. Byli zaledwie na początku drogi, długiej drogi do domu. Ale jak tam ich przyjmą? Co ich czeka?
 
Malaje, 29 grudnia 1941
 

Podstrony