Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- O, z pewnością to do nich dotarło - stwierdził Solo. Pokręcił z podziwem głową. Wystarczająco trudną sztuką było
samo dostanie się do którejś z siedzib imperialnego wywiadu; wysadzenie jej w powietrze i na dodatek wyjście z tej akcji
cało - to było naprawdę coś. - Jakie ponieśliście straty?
- Co najdziwniejsze, zdołała się stamtąd wycofać cała piątka naszych statków - odparł Bel Iblis. - Oczywiście wszyst-
kie miały liczne uszkodzenia, a jeden nie nadawał się do użytku przez niemal siedem miesięcy; ale było warto.
- Zdawało mi się, iż mówił pan, że macie sześć pancerników - odezwał się Lando.
- Obecnie mamy ich sześć - skinął głową Koreliańczyk. - Wówczas mieliśmy tylko pięć.
- Aha - rzucił Calrissian.
- I to właśnie po tej akcji zaczął pan nieustannie zmieniać lokalizację baz? - zainteresował się Solo.
Bel Iblis jeszcze przez chwilę wpatrywał się w Landa, po czym przeniósł wzrok na Hana.
- Tak, od tego czasu mobilność stała się dla nas najważniejsza, chociaż i wcześniej nie tkwiliśmy ciągle w tym samym
miejscu - uściślił. - Ta baza to już chyba nasza trzynasta siedziba w ciągu ostatnich siedmiu lat, zgadza się, Seno?
- Czternasta - poprawiła go kobieta. - Licząc te bazy na asteroidach Womrik i Matti.
- A więc czternasta - skinął głową senator. - Zapewne zdążyli panowie zauważyć, że każdy budynek jest tu wykonany
z dwustanowych elementów plastikowych z pamięcią kształtu. Dzięki temu stosunkowo łatwo jest wszystko zwinąć i zała-
dować na statki. - Zaśmiał się krótko. - Chociaż zdarzało się, że mieliśmy z tego powodu kłopoty. Raz na Lelmrze złapała
nas gwałtowna burza. Pioruny uderzały tak blisko nas, że wyładowania elektryczne uruchomiły przerzutniki bistabilne w
kilku barakach i centrum kierowania ogniem. Wszystkie te budynki natychmiast złożyły się jak domki z kart, zamykając w
środku pięćdziesięciu ludzi.
- Mieliśmy niezły ubaw - wtrąciła Sena ironicznie. -
Na szczęście nikt nie zginął, ale straciliśmy niemal całą noc, zanim zdołaliśmy ich uwolnić. A dookoła nas cały czas
szalała burza.
- Wszystko uspokoiło się dopiero tuż przed świtem - ciągnął senator. - A do następnego dnia już nas tam nie było... O,
doskonale - rzucił na widok barmana.
Mężczyzna przyniósł następną kolejkę drinków. Bel Iblis nazywał je wykrzywiaczami: była to mieszanka koreliań-
skiego koniaku z jakimś cierpkim sokiem z nieznanych owoców. Nie był to może napój, jaki Solo spodziewał się pić w ba-
zie wojskowej, ale też nie smakował aż tak źle. Senator wziął z tacy dwa kieliszki i podał je Hanowi i Senie; potem wziął
dwa kolejne...
- Jeszcze mam, dziękuję - odezwał się Lando, nim Koreliańczyk zdążył podać mu drinka.
Solo posłał siedzącemu po drugiej stronie stołu przyjacielowi zdumione spojrzenie. Calrissian z kamienną twarzą
tkwił sztywno w fotelu, a jego kieliszek był jeszcze do połowy pełny. Han uświadomił sobie, że to był ciągle ten sam,
pierwszy kieliszek; od kiedy Bel Iblis przyprowadził ich tutaj półtorej godziny temu, Lando nie poprosił o kolejnego drin-
ka. Solo napotkał spojrzenie przyjaciela i uniósł lekko brwi. Lando przez chwilę patrzył na niego nieprzeniknionym wzro-
kiem, po czym spuścił oczy i wypił nieco trunku.
- Od czasu Tangrene upłynął jakiś miesiąc, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy Borska Fey'lyę - podjął Koreliańczyk.
Han spojrzał na senatora i ogarnęło go poczucie winy. Tak się zasłuchał w opowieść Bela Iblisa, że na śmierć zapo-
mniał, po co w ogóle wyruszyli z Landem w tę podróż. Pewnie dlatego przyjaciel posłał mu tak lodowate spojrzenie.
- No tak, Fey'lya - powiedział. - Co pana z nim łączy?
- Mogę pana zapewnić, że znacznie mniej niż on by sobie życzył. Podczas najtrudniejszych lat wojny wyświadczył
nam kilka przysług i teraz chyba uważa, że powinniśmy mu się za to odwdzięczyć z nawiązką.
- A co to były za przysługi? - zainteresował się Lando.
- Raczej niewielkie - odparł senator. - Najpierw pomógł nam zorganizować linię zaopatrzeniową prowadzącą przez
Nową Kowię, a potem raz ściągnął na pomoc krążowniki gwiezdne, kiedy Imperium pojawiło się w pobliżu w niewygod-
nym dla nas momencie. On, a także inni Botańczycy niekiedy przelewali na nasze konto pewne sumy pieniędzy, co umoż-
liwiło nam szybszy zakup potrzebnego sprzętu. To była tego typu pomoc.

Podstrony