Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Prawdopodobnie edycja ta odbijana była ze stereotypów wykonanych
dla potrzeb pierwszego wydania zbiorowego z 1925 roku.
Po drugiej wojnie światowej Uroda życia była trzykrotnie przygotowywana do
druku przez Stanisława Pigonia: w 1948 roku wraz ze studentami filologii polskiej
Uniwersytetu Jagiellońskiego, w 1956 i 1964 roku podpisana przez profesora. Pozo-
stałe wydania są przedrukami tekstów i not Pigoniowskich. Również niniejsze ma po-
dobny charakter. Bardzo nieliczne wprowadzone tu zmiany podyktowane są obowią-
zującymi dziś zasadami pisowni i interpunkcji, jak również faktem porównania tekstu
opracowanego przez Pigonia z czystopisową wersją autografu powieści, którego ist-
nienie pozwoliło nam na przywrócenie kilku zarzuconych przez poprzednie edycje
osobliwości języka Żeromskiego.
Kazimiera Zapałowa
15
CZEŚĆ PIERWSZA
CIEŃ
I
Zupełna cisza zaległa korytarze. Najlżejszy szmer nie dochodził z sal. Nie słychać
było turkotu, a jednak czuli to wszyscy, że w tej właśnie chwili zbliżają się karety, że
zajeżdżają z Zabałkańskiego Prospektu przed przedsionek.
Pewien profesor, mało znany słuchaczom najstarszego półrocza, jeden z sześciu
ober-oficerów, wykładający na kursie młodszym, junkierskim, pierwsze zasady forty-
fikacji, wbiegł do sali na palcach i w istnym popłochu pozamykał własnoręcznie czte-
ry jej okna. Uczynił to z pośpiechem i taką na obliczu bladością, jakby ta czynność
zabezpieczyć miała zgromadzonych od jakiegoś groźnego niebezpieczeństwa. Prze-
sunął się przed ławkami, wykonał ręką nieokreślony, niemal kabalistyczny znak.
Znikł jak cień. Przez chwilę słychać było ostrożny podźwięk jego ostróg, najbardziej
odpowiedni, specjalny środek do potrącenia naprężonych nerwów.
Długa, najzupełniejsza cisza...
Piotr Rozłucki siedział w swej ławce wyprostowany, znieruchomiały, zamieniony
niemal na spiż, niby jedna ze składowych części nowoczesnej działobitni, którymi
miał wyładowaną głowę. Oczy jego spoczywały na taflach posadzki, na deseniu wy-
woskowanego drzewa. Kiedy wreszcie podniósł oczy, uczynił to niechętnie, prawie
przemocą. Za przymkniętymi dopiero co oknami, w miękkiej wilgotności powietrza,
wyspowiadanego przez szept wiosennego deszczu z miejskich czadów, tkwiły dale-
kie, nie wiadomo z jakich pniów wyrosłe, wielolistne gałęzie kasztanów ze stożko-
watymi kwiatami, jakby objęcia pachnące z tajemnic dalekiego świata ku tym oknom
wyciągnięte.
Piotr Rozłucki powrócił co prędzej oczyma i myślą z tej krótkiej wyprawy za mu-
ry. Poczuł w sobie wstyd za tę słabość upadku wyłamania się z wojskowej dyscypli-
ny. Wrócił do szeregu. Ujrzał się znowu pośród kolegów, wbity między nich należy-
cie jak sztacheta w przęsło. Niezłomnością woli zapanował nad wszelkim wzrusze-
niem jakiejkolwiek natury.
Daleko – znajomy na dole gmachu szczęk wielkich drzwi. Głuche głosy. Odległe
kroki na marmurowych schodach. Nieokreślony gwar w górnym korytarzu. Odgłos
stąpania wielu osób.
Serca oficerów zamarły. Rozum przedzierzgnął się w jasną świadomość. Wola
osadziła się w pełni. Mięśnie rąk i nóg u wszystkich wraz stały się jednią podwładną.
Komendant baterii, sztab-oficer inspektor, w pełnej formie, z żelaznym na twarzy
marsem, wszedł niepostrzeżenie do sali. Objął „kurs” błyskawicą źrenicy i wyprosto-
wany, twarzą zwrócony w stronę korytarza stanął u drzwi. W mgnieniu oka zespół
młodych podporuczników składający kurs najwyższy powstał z miejsc jak jeden
człowiek.
16
Wszedł do sali powolnym, z lekka ociężałym krokiem wielki książę protektor.
Bardzo wysoki, chudy, nieco już szpakowaty mężczyzna, o twarzy niewesołej, ścią-
głej. Niewielka klinowata broda jego siwiała, równie jak gładko przyczesane włosy.
Pozdrowił młodzieńców z cicha znanym żołnierskim powitaniem. Odpowiedzieli
jak jeden, skandując w sposób przepisany frazes z przepisanym uniesieniem. Książę
skierował kroki ku katedrze zasłanej wspaniałym dywanem. Z dyskretną elegancją
zasiadł na krześle pod portretem panującego monarchy. Obok, z obudwu stron, jak
gdyby wykonywując formułę skomplikowanego tańca, umieścili się generałowie
świty: generał-feldzeigmajster, generał inspektor artylerii, pomocnik, inspektorowie
zarządu artylerii i inni. Cała ta pusta przed chwilą połać sali zajaśniała nagle od pa-
radnych szlif, aksamitnych kołnierzyków, pąsowych lampasów, akselbantów, wielo-
barwnych szarf, orderów, gwiazd, wstęg, łysin i wypomadowanych czupryn.
Przyciszony dźwięk ustawianych szabel i umyślnie zagłuszany brzęk ostróg roz-
płynął się znowu w milczenie. Surowe oczy generałów mierzyły niepobłażliwie głę-
boką salę, w której zasiadło czterdziestu paru abiturientów. Młodzi oficerowie oczy-
ma skamieniałymi z subordynacji mierzyli generałów. Nade wszystko jednak ośmie-
lali się podnosić oczy na twarz wielkiego księcia doświadczając należytej radości.
Widzieli go po raz pierwszy. Na jego obliczu malowało się znudzenie, zamaskowane
przymusową uprzejmością. Cała postać była jakby okuta przez powszechną subordy-
nację. Zwrócił głowę z ugłaskaną przez obowiązek i łaskawą odrazą w stronę in-
spektora Akademii Michajłowskiej i wśród głębokiej ciszy zapytał o stan egzaminów.
Sztab-oficer inspektor, wyprostowany niby struna jakowegoś wielkiego instrumentu,
wyraźnie, jasno, z cicha wygrał ku czci jego cesarskiej wysokości pokorne recitativo,
iż egzaminy na najwyższym, „praktycznym” kursie z hippologii, z wojennej i artyle-
ryjskiej administracji, z teoretycznej i materialnej artylerii, z prawoznawstwa, chemii
organicznej tudzież znawstwa materiałów wybuchowych, z fortyfikacji, taktyki, fizy-
ki i rachunku różniczkowego – już się odbyły. Pozostał właśnie egzamin zasadniczy z

Podstrony